fbpx

Jest taka rzecz, której warto się nauczyć nawet źle

Uczysz się języków obcych od najmłodszych lat. Uczysz się w szkole. Uczysz się na kursach. Uczysz się w grupie. Uczysz się samodzielnie. Chcesz zapewnić swoim dzieciom możliwość komunikacji z całym światem. Powielasz w swoich dążeniach ten sam model. A może da się coś zrobić, aby wyjść z tego zaklętego kręgu?” Tu nie chodzi o to żeby się uczyć…. ale żeby się Nauczyć:)

współpraca reklamowa z Microsoft

Była na blogu swego czasu recenzja książki Mikołaja Marceli – “Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem“. To między innymi ona pomogła mi poukładać sobie pewne rzeczy w głowie – precz z pruskim systemem edukacji:)! Kiedy uczymy się w grupie – tak jak w klasie szkolnej czy na kursie – cała uwaga nauczyciela – nie jest skupiona na uczniu – a na materiale, który zgodnie z podstawą programową musi upchnąć uczniom w głowie.

A co, jeśli XIX-wieczny system był w pewnych aspektach lepszy?

Jasne, były to czasy, kiedy dostęp do wiedzy był ograniczony tylko do bogatszych warstw społeczeństwa. Natomiast spójrzmy na fakty. Kiedy dzieci miały guwernantki czy guwernerów – efekt był taki, że ci, którzy mieli szczęście zostać wykształceni – czytali Goethego, Dumasa, Byrona i Dostojewskiego – każdego w oryginale!

Dziś przełożyłoby się to pewnie na możność składania prania przy jednoczesnym oglądaniu na Netflixie serialów w oryginale – bez konieczności włączania polskiego lektora:)

Archaiczny model edukacji

Studiując wyżej wymienioną już książkę – zgadzam się w całości z zawartymi tam tezami. Model powszechnej edukacji – choć liczy niespełna 200 lat – był skrojony na miarę i dopasowany… ale do wyzwań XIX wieku! Przygotowywał a właściwie tresował on dzieci – by reagowały na dzwonek, nie spóźniały się, by były trybikami w maszynie. Wszystko to było potrzebne do pracy w fabryce.

Cofnijmy się do czasów starożytnych – tam edukacja opierała się na relacji mistrz-uczeń. “uczeń zdobywał informacje i poszerzał wiedzę podczas wzajemnych kontaktów”[1]. Później rolę mistrzów przejęły guwernantki czy guwernanci. Ciekawskich odsyłam na stronkę, którą odkryłem zbierając materiały – kim jest guwernanta.

“Zatrudniając guwernantkę, rodzic otwiera przed dzieckiem nowe możliwości. Guwernantka na pełny etat zadba nie tylko o dobre oceny w szkole, lecz będzie również pielęgnować dziecięce pasje, rozwijać kreatywność dziecka i być dla niego oparciem oraz osobą, której może w pełni zaufać.”[2]

Zawarta tam lista obowiązków i czas pracy – marzenie każdego z nas – a już zwłaszcza przy nauce zdalnej rodem z 2020:)

Za to stać pewnie na taki luksus tylko niektórych z nas, poszukajmy też więc bardziej realnych alternatyw.

Tutoring

“(…) są miejsca, w których relacja mistrz-uczeń funkcjonuje i dziś, stanowiąc fundament edukacji. Czy zdziwię was, jeśli powiem, że tak jest między innymi na słynnych uniwersytetach brytyjskich: Uniwersytecie Oksfordzkim i Uniwersytecie Cambridge? Już w 1870 roku wprowadzono tam powszechną i podstawową metodę kształcenia, którą nazwano tutoringiem. W jej ramach studenci spotykają się ze swoimi tutorami, a celem spotkań jest przedyskutowanie przygotowanych przez studentów prac pisemnych (…) tutoring nie jest metodą nauczania, lecz niezwykle efektywną metodą uczenia się (…)” [3]

Jako że celem tego postu jest omówienie efektywnych metod uczenia się – zaparkuję teraz na chwilę myśl na temat tutoringu – by wrócić do niej w odpowiedniej chwili.

Zanurzenie

Angielskiego uczyłem się pewnie z 10 lat. W szkole, na kursach, samodzielnie. Ha – ale jednak by upewnić się, że poradzę sobie z maturą – rodzice sięgnęli po zaskórniaki – na korepetycje! Czyli co? – tutoring:) Pozwoliło mi to przebrnąć przez egzaminy na studia. Kiedy zacząłem mówić? Kiedy pojechałem na stypendium do Estonii. Tam – postawiony w obliczu akademika pełnego obcokrajowców z całego świata – zanurkowałem. Jako, że najbliższy rodak znajdował się 200 km ode mnie w ambasadzie, gdzie raz na miesiąc jeździłem po stypendium MENu – zanurzenie w języku spowodowało, że odblokowałem się i zacząłem mówić.

Znajomość węgierskiego nabywałem mozolnie na studiach. Choć nie było na węgierski za bardzo czasu. Na przykład na pierwszym roku – kiedy każdy profesor uważał, że jego przedmiot jest najważniejszy – wkuwałem więcej łaciny niż węgierskiego. Był też np. przedmiot zakończony egzaminem: “Szamanizm i dyfuzjonizm w kręgu baśni węgierskich – Drzewo sięgające nieba”. (Wybacz nie mogłem się powstrzymać by się tym nie podzielić:))

Do czego zmierzam – nawet mając dyplom ukończenia hungarystyki – daleko mi było do płynności w tym pięknym języku. Miałem to szczęście – że potem praca sprawiła iż 3 lata mieszkałem w Kiskunfélegyháza- a tam znów zanurzony po pachy – dołączyłem do grona aktywnych użytkowników:)

Tymi dwoma językami posługuję się biegle – dzięki zanurzeniu. Żyjąc, mieszkając, używając ich na co dzień – mózg uznał, że jednak warto utrwalić te połączenia między neuronami – by móc łatwo sięgać po te zasoby.

Mimo, że w tak zwanym międzyczasie – liznąłem też pobieżnie rosyjski, estoński, łacinę, chiński czy niemiecki – ich zasoby mózg gdzieś głęboko zachomikował – i wydziela mi je bardzo skąpo. Choć po głębszej lampce wina – udaje się i tam czasem włamać:)

Case study – niderlandzki

Tego języka uczyłem się w zupełnie innym modelu niż wszystkich poprzednich. Miałem tutora…

Też pewnie nie było by mnie stać na prywatnego nauczyciela, natomiast firma dla której pracowałem – dostrzegała potencjał w edukacji. Kiedy znakomita większość koleżanek i kolegów wybrała angielski – ja poprosiłem o lekcje niderlandzkiego. Jako, że żaden inny kamikadze się nie znalazł – wylądowałem na lekcji sam na sam z nauczycielem. To był strzał w 10-kę.

OK, powiedzieć, że nauczyłem się języka w rok nic nie robiąc byłoby przesadą – ale sam oceń. Spotykałem się z moim tutorem 1 lub 2 razy w tygodniu (w zależności od nawału pracy). Z reguły siadaliśmy przy kawie i… rozmawialiśmy po… niderlandzku.

Kiedy uczeń nie ma ze sobą bagażu całej klasy – spojrzeń, ocen, rozkojarzenia. Kiedy nauczyciel nie musi się przejmować podstawą programową a po prostu podąża za uczniem… To był najszybszy i najefektywniejszy proces nawet nie nauki – a przyswajania języka!

Jedni lubią ślęczeć nad słówkami. Inni lubią uczyć się całych zdań czy zwrotów. Studiować i wałkować zasady gramatyczne. A potem kiedy przyjdzie do rozmowy z native’m siedzą sparaliżowani. Boją się o swoją poprawność gramatyczną i językową. Boją się kompromitacji.

Natomiast jak pisałem w tytule – język to taka materia – że nawet jeśli posługujesz się nim wręcz źle – wciąż otwiera drzwi prosto do serca twojego interlokutora!

Kiedy spotykałem się później z holenderskimi klientami – widziałem uśmiech w ich oczach, kiedy przetykałem coraz bardziej nasze angielskie konwersacje językiem niderlandzkim! Mimo że każdy Holender tylko nasłuchuje twojego akcentu – i sądząc po nim bez sekundy zwłoki zwraca się do ciebie płynnym angielskim czy niemieckim. A pierwszym pytaniem na wieść, iż uczę się niderlandzkiego jest: “Po co?”. To jednak odczuwalne za każdym razem było natychmiastowe ocieplenie relacji i przeniesienie jej na zupełnie inny poziom.

Zalety nauki z tutorem:

  • od lekcji nr 1 – mówisz
  • od lekcji nr 1 – taranujesz wszelkie mentalne blokady – mówisz niepoprawnie – ale wyrażasz swoje myśli komunikujesz się w docelowym języku
  • przyswajasz język naturalnie i we własnym tempie
  • rozmawiasz z tutorem nie na temat czytanki z podręcznika – ale na temat serialu jaki ostatnio oglądałeś na Netflixie
  • z lekcji na lekcje sam widzisz jakie robisz postępy
  • zamiast mozolnie uczyć się języka – przyswajasz go

Nasz “leniwy” mózg…

Nasz mózg jest wspaniałą maszynką do nauki. Jego możliwości przyswajania wiedzy są wspaniałe. A już do mistrzostwa ten organ opanował sztukę… zapominania:).

Możemy zakuć regułki, gramatykę, słówka – zdać zadany przez nauczyciela materiał – a dzień później go bardzo efektywnie usunąć z podręcznej pamięci. Nie ma możliwości nakazania mózgowi – “nie słuchaj, to jest dla nas ważne – weź bądź raz miły i zapamiętaj TO na zawsze”. Nie ma zmiłuj. Mózg jest beznamiętnym egzekutorem. Które nowe połączenia między neuronami – nie są na bieżąco używane i powtarzane – zostają czym prędzej efektywnie usunięte w bezdenną czeluść.

Ale naszym sojusznikiem jest za to pęd mózgu do oszczędzania energii i optymalizacji procesu. W przypadku języka to Używanie i Powtarzanie. Jeśli mózg, raz, drugi, trzeci – zostanie przez nas zmuszony po sięgnięcie po jakiś zasób – przesuwa on go wyżej ku łatwiej dostępnej powierzchni. Co jest statystycznie częściej używane – wypala się na twardo – by było łatwo dostępne.

To jak z nauką jazdy na rowerze czy samochodem. Wpierw analizujemy każdy manewr naszych kończyn – by wprawić nasz pojazd w ruch. Każdy z nich wymaga od nas przemyślenia, skupienia i wysiłku. Na tym etapie – każdy jest w pełni świadomy. A porównajmy to do pokonania 500 km parę lat później – kiedy nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć szczegółów pokonanej trasy… Albo kiedy wsiadamy na rower po zimowej przerwie – tego się nie zapomina:)

Gadać, gadać, gadać

Dlatego żeby móc efektywnie opanować język – należy go po prostu używać. I teraz odpowiedz sobie szczerze na pytanie – dziecko siedząc w grupie kolegów na lekcji w klasie czy na kursie – ile faktycznie gada?

Ja pamiętam z lekcji uczenie się na pamięć czytanek. Pamiętam wkuwanie deklinacji, koniugacji czy innych gramatycznych rozkoszy. Pamiętam mozolne wypisywanie nazw 50 warzyw (z których 45 w życiu później nie użyłem). Pamiętam czytanie z podziałem na role dialogów z podręcznika. Nie pamiętam za to wcale interaktywnej rozmowy.

Przyswajanie języka

Spójrz na początki – na proces w jakim dziecko przyswaja swój pierwszy język. Czy ktoś wyłuszcza niemowlęciu zasady gramatyki jego/jej pierwszego języka? Czy ktoś ci tłumaczył dlaczego tworząc liczbę mnogą w języku polskim od słowa “pies” masz inną formę dla 2-3-4 “psy” a inną od ilości 5 – mianowicie “psów”? Swoją drogą czy w ogóle byłeś tego faktu świadomy:)?

(to pozostałości po liczbie podwójnej, która obejmowały ilości 2,3 i 4 sztuki).

“Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak trudnym zadaniem jest nauka (pierwszego – mój dopisek) języka – o ileż trudniejszym niż wszystko inne, co robimy w życiu. Dzieci uczą się mówić, zanim jeszcze będą potrafiły zawiązać sobie buty. Rozumieją i stosują zasady gramatyczne, zanim poznają proste zasady zabawy w ciuciubabkę. Bez instrukcji uczą się tego, czego nie są w stanie opanować najpotężniejsze komputery (…) przyswojenie pierwszego języka to niewiarygodnie trudny proces.

Sprawność fizyczna i koordynacja, które są do tego niezbędne, wielokrotnie przekraczają możliwości kogoś, kto wciąż nie radzi sobie z nalaniem soku do kubka. Umiejętne poruszanie płucami, wargami i językiem t wyczyn porównywalny do żonglerki i akrobatyki, ale przecież mówienie jest i tak o wiele bardziej skomplikowane. Zrozumienie tego, co mówi ktoś inny, stanowi problem o podobnej skali trudności (…) mówienie i słuchanie obciążają pamięć dziecka nieporównywalnie bardziej niż inne zadania z którymi maluchowi przychodzi się zmierzyć”[4]

Cytuję to by pokazać, iż przy nabywaniu pierwszego języka, dziecko stosują zaawansowaną analizę statystyczną. Jest otoczone ogromną ilością dźwięków, a jest w stanie wyłowić z nich te, które są ważne. Dziecko samo buduje bazę głosek, które są w danym języku są istotne. Weźmy polskie “s”, “ś” i “sz” – żaden z rodowitych użytkowników polskiego nie pomyli słów “kasa”, “Kasia” i “kasza”. Spróbujcie tego z obcokrajowcem w którego języku takie rozróżnienie nie jest istotne…

Siatka fonologiczna

Dziecko nabywając pierwszy język – buduje w głowię mapę dźwięków, które są istotne. Więcej na ten temat pisałem we wpisie o przewrotnym tytule – Dlaczego nie warto uczyć dzieci języków obcych. Kiedy byłem na studiach, ówczesny stan wiedzy mówił, że dzieci budują tę siatkę do około 7 roku życia. To oznacza, że ich ucho jest w stanie rozróżnić nawet 800 takich dźwięków. Natomiast jeśli nasz pierwszy język używa tylko np. 30-40 fonemów – po ustaniu tego okresy sensytywnego – stajemy się głusi na wszelkie pozostałe.

To właśnie dlatego tak łatwo nam odróżnić obcokrajowca, który zaczął naukę w dojrzalszym wieku. Nie jest on już w stanie usłyszeć, a co dopiero wyprodukować – poprawnych dla naszych uszu głosek.

Co możesz zrobić?

Umożliwić dziecku rozpoczęcie oswajania i przyswajania drugiego języka jak najwcześniej.

tylko tyle i aż tyle.

Przez lata narosło wiele mitów, o tym że nabywania 2 języków na raz już od okresu niemowlęctwa nie jest optymalne – ale najnowsze badania temu przeczą. To temat na dłuższy wpis, o który może kiedyś się pokuszę. Współczesne badania, (za Barbara Zurer Pearson “Jak wychować dziecko dwujęzyczne”) jasno pokazują, że dzieci dwujęzyczne:

  • odnoszą korzyści intelektualne
  • mają zwiększone zdolności twórcze
  • wykazują większą elastyczność umysłową
  • w skali życia osiągają większe zarobki
  • osiągają lepsze wyniki w myśleniu dywergencyjnym (umiejętności znajdowania większej ilości rozwiązań określonego problemu)
  • wykazują wyższy poziom uwagi selektywnej (kiedy trzeba zignorować sprzeczną lub nieistotną informację)

Tak naprawdę to my żyjemy w bańce, że większość świata jest jednojęzyczna. Natomiast są rejony świata gdzie nawet nie dwu- a wielojęzyczność jest na porządku dziennym.

Co ja robię dla moich dzieci?

Do brzegu. Ty zrobisz co zechcesz. Nie mam dla Ciebie jedynej słusznej recepty. Fakty dotyczące stanu szkolnictwa i specjalnego mechanizmu przyswajania języków swoistego tylko dla dzieci – opisałem powyżej. Możesz wysnuć własne wnioski i zapraszam do komentowania. Chętnie się zainspirujemy. To jest blog – i na nim subiektywnie opisujemy nasze doświadczenia.

We wpisie Nauka angielskiego dla dzieci – 8 sposobów, które naprawdę działają – podzieliłem się z wami refleksjami, które sposoby uważam za mniej a które za bardziej efektywne.

Potrzebowałem roku, by doświadczyć tego na własnej (choć tak naprawdę Lilki i Julka skórze). Kiedy Ania prawie rok temu, jeszcze w dawno zapomnianych pre-Covidowych czasach, dostała propozycję poambasadorowania szkole językowej – w pierwszej chwili najbardziej cieszyliśmy się z zalet logistycznych. Lila wcześniej chodziła do szkoły językowej na kurs stacjonarny – i wiedzieliśmy jaki to złodziej naszego drogocennego czasu. Teraz z perspektywy czasu, widzimy też jak bardzo Lila ruszyła z mową od tamtego czasu.

Twoja prywatna guwernantka XXI wieku – online

Czy stać nas na prywatną guwernantkę czy tutora? No nie. Ba, nawet nie ma co marzyć o wynajęciu prywatnych nauczycieli. O native speakerach nie wspominając.

Czy stać mnie na lekcje dla dzieci w których ceny zaczynają się od 29 złotych?

Lila – 7 lat

Lekcja online to prawdziwe combo. Lila ma swoją ulubioną nauczycielkę. Opowiada jej co u niej słychać, dziewczyny dobrze się bawią. Formuła lekcji 1×1 wymusza ciągły dialog. Długość lekcji też mi się podoba. Mimo, że to jedynie 25 min – jest to optymalny czas, przez który dziecko jest w stanie efektywnie skupić uwagę. Ja jestem fanem systematyczności. Tak jak fiszki ćwiczę z dziećmi 10 minut ale codziennie – tak spotkania z lektorem są nie za długie ale częste.

Przez wakacje ustawialiśmy lekcje rano. W roku szkolnym przesunęliśmy je na późniejsze godziny. Nie jesteśmy niewolnikami poziomu/grupy/nauczyciela/wtorku godziny 19.30 – jak na kursie stacjonarnym. Jako aktywni podróżnicy – możemy dowolnie przesunąć termin lekcji – choć tak naprawdę nie musimy. Wystarczy internet stąd często lekcje odbywamy na powietrzu czy znajdując kącik w restauracji

dziecko przy nauce zdalnej

Julek – lat 4

Z Julkiem dopiero niedawno zaczęliśmy przygodą z nauką online. Tak jak pisałem w poprzednim wpisie – nie mogłem się doczekać aż Julek skończy 4 lata. To jak podpowiadali najwcześniejszy wiek od jakiego przyjmują młodych adeptów angielskiego.

Pierwszy raz spróbowaliśmy parę miesięcy temu, ale po 2,3 lekcjach uznaliśmy, że jeszcze trochę poczekamy. Wiele zależy od indywidualnego rozwoju dziecka. Julek nie ogarnął obsługi myszki – a bez tego ani rusz. Do tego, jeszcze do końca był w stanie skupić się na te 25 min, by skorzystać z kontaktu ze swoim tutorem. Pierwsza lekcja jest darmowa – możesz sama sprawdzić jak poradzi sobie twój 4 latek. Może już jest gotowy!

Wrzesień – początek przedszkola, to dobra okazja to wprowadzania nowych aspektów edukacji. Wyposażyliśmy się więc ostatnio w laptopa Microsoft Surface Go 2 – akurat w ten właśnie model – bo obsługuje się go piórem. Jest i myszka naturalnie, ale jako że ekran jest dotykowy – Julek może brać z powodzeniem udział w lekcji używając właśnie pióra! Ostatnio ma on mocną fazę na rysowanie – a co za tym idzie – super sobie radzi z obsługą dzięki właśnie temu narzędziu. Maluje więc na całego po ekranie.

Nauka przez zabawę

Lekcje online to dla niego frajda też dzięki temu, że to jedyna okazja dla obcowania z elektroniką:) Jako, że staramy się jak możemy dozować mu czas przed ekranem – przynajmniej na lekcji angielskiego może poszaleć do woli. Tu wpis Ani Jak świadomie wprowadzać dziecko w świat elektroniki

Jako, że to jego obiecujące początki – ciężko na razie o jakieś wnioski. Obiecuję, śledź IG Stories – a za czas jakiś będziemy go podglądać i zobaczysz jak mu idzie:)


Przypisy:

  1. Mikołaj Marcela – “Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem” – str. 77
  2. http://www.miss-governess.com/pl/oferta/guwernantka/kim-jest-guwernanta.html
  3. Mikołaj Marcela – “Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem” – str. 78
  4. Barbara Zurer Pearson “Jak wychować dziecko dwujęzyczne” – str 92-93

Komentarze

    Fajny, lekki wpis, przyjemnie się czyta i zajrzę w końcu na Novakid🙂już tyle razy się przymierzałam i najnormalniej zmobilizowałeś mnie, dzięki

    My używamy języka angielskiego na co dzień. Mój mąż pracuje po angielsku więc mówienie w tym języku w domu nie jest dla niego problemem. Ja mówię do dzieci po polsku i odpowiadam mężowi też po polsku. 3 letnia córka czasem łączy w zdaniu 2 języki, ale gdy mąż poprosi, żeby mówiła tak jak on to się poprawia. Czasem może to wyglądać dziwnie, ale na 3 latce działa. 2 latek używa pojedynczych słów w dwóch językach więc idziemy chyba w dobrą stronę. Widzę, że wielu rodziców dobrze zna angielski, ale go nie używa u siebie w domu. Szkoda, bo zauważam wiele korzyści. Wydaje mi się, że w książce, którą Pan wspomina pada stwierdzenie, że dzieci zyskują więcej, gdy rodzic popełnia nawet jakieś błędy, niż gdy z tego powodu nie uczy dziecka mówić wcale w obcym języku. Mi to dodało otuchy, bo na początku zastanawiałam się, czy taka nauka ma sens. Nauka, a może raczej organizacja naszego życia, bo dzieci nie zdają sobie sprawy, że to coś wyjątkowego.
    Bajki w języku angielskim też pomagają. Jestem czasem pod wrażeniem słysząc u nas w domu piękny akcent po kilku odcinkach świnki Peppy 😉

    Bardzo ważną kwestią jest przyswajanie drugiego języka jak od jak najmłodszych lat. Nie wolno napierać i naciskać, ale spróbować uczynić z nauki języka obcego coś ciekawego, aby dziecko samo było tym zainteresowane.

    Nauka języków to zawsze była moja bolączka. Od pierwszych lat podstawówki, przez gimnazjum (dodatkowo francuski) i technikum (dodatkowo niemiecki), do studiów (z łaciną). Jako już dorosły człowiek, cała masa nieudolnych metod nauki szkolnej poskutkowała tym, że żadnego nie znam płynnie, a co więcej, absolutnie nienawidzę nauki języków! Co ja bym dała za to, by mieć dawniej dostęp do przystepnych, zindywidualizowanych metod nauki 🙁

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

SMARTPARENTING - nebule.pl dla rodziców, którzy chcą wiedzieć więcej

Bądź z nami na bieżąco
Dołącz do nas na Facebooku
NEBULE NA FACEBOOKU
Możesz zrezygnować w każdej chwili :)
close-link