kontakt i współpraca
Dziś chciałabym Wam pokazać nasze śniadania, które przewijają się u nas ciągle. Chyba jest niewiele osób, które rano mają bardzo dużo czasu na przygotowanie pożywnego śniadania w 5 minut dla rodziny.
Ja tuż po przebudzeniu piję kawę i dopiero wtedy myślę co zrobię na śniadanie. Nie jestem osobą, która planuje posiłki sporo czasu naprzód i zazwyczaj robię je bardzo spontanicznie. W domu mam zawsze kilka produktów, które stanowią bazę do zrobienia szybkiego śniadania.
Zawsze mam w domu: jajka, banany, jabłka, kaszę gryczaną niepaloną, zdrowe płatki: orkisz preparowany, jagły z miodem, amarantus ekspandowany, owoce mrożone (zawsze je mrożę na koniec sezonu – maliny, jeżyny), mleko roślinne, kaszka dla Jula, często mam też serek Bieluch (ale nie zawsze)
Napiszę też, że zdarza nam się jeść na śniadanie nie do końca zdrowe rzeczy, bo np. mąż kupi nie takie płatki albo jemy w miarę dobre parówki. Ogólnie staramy się jeść zdrowo, ale wychodzi to różnie. Dziś np. nie udały mi się placki z bananami (próbowałam robić bez przepisu), więc dałam Lilce serek z krówką, a Julkowi kanapkę z masłem (ale nie chciał jeść, bo ząbkuje).
Przepis jest banalnie prosty i dzieciaki je uwielbiają! Robi się je bardzo szybko i często właśnie to jest nasz pomysł na śniadanie w 5 minut.
Wieczorem namaczam szklankę kaszy gryczanej niepalonej w dwóch szklankach wody i wstawiam na noc do lodówki. Rano przepłukuję kaszę, dorzucam niżej wymienione dodatki i blenduję na jednolitą masę:
Z tego ciasta można też usmażyć placuszki na patelni.
Do każdej z opcji można dodać co tylko chcemy: jogurt naturalny, owoce, dżemy itd. – w zależności co lubią dzieci i co mamy w lodówce
Ja do ciasta dodaję też mrożone maliny i to miksuję razem. Wychodzi około 15 placków, które moje dzieci zjadają w 10 minut:)
Zapytacie pewnie, co z owsianką na śniadanie?
Zwyczajnie nam się przejadła i od paru miesięcy nie mam ochoty na owsiankę – dzieci również. Za kaszami jaglanymi nie przepadają, więc znalazłam alternatywę.
Wcześniej Julkowi robiłam kaszkę błyskawiczną, bez mleka i bez cukru – najczęściej TĄ Jednak jakiś czas temu odkryłam znacznie lepszą i zdrowszą opcję. Wiecie, że takie kaszki, które zalewa się tylko wodą są mniej wartościowe niż takie, które się gotuje?
Ja też o tym nie wiedziałam. Zboże podczas obróbki traci sporo swoich cennych właściwości. Dlatego taka zalewana kaszka wcale nie jest taka super (jakby się mogło wydawać). Można też gotować jaglanki itd. Jednak moje dzieci za nimi nie przepadają, a do tego rano nie mam czasu żeby 20 minut gotować kaszę.
Znalazłam więc opcję idealną dla nas i chcę Wam dziś je pokazać, bo jest to tak genialny produkt, że aż szkoda żebym Wam go nie zdradziła.
Dlaczego je lubimy? Przede wszystkim dlatego, że nie mają cukru. Zdecydowanie wolę posłodzić kaszkę tartym jabłkiem lub bananem. Kaszki są produkowane w Polsce. Zboża pochodzą od lokalnych rolników, są pakowane również tutaj. A ja lubię wspierać polskie biznesy.
Do tego przygotowanie zajmuje dosłownie 3 minuty! No i moje dzieci je uwielbiają. Cena w porównaniu z kaszką błyskawiczną, którą kupuję jest bardzo podobna, a jednak wartości odżywczych jest więcej. Do kaszek można zamówić również Różdżki smaku, czyli owoce liofilizowane zachowujące wartości świeżych owoców. Lilka uwielbia ją dodawać sama.
Kaszki zamawiam na bieżąco, bo Julek je codziennie nawet dwie miski.
Kaszkę przygotowuję na mleku owsianym, a wcześniej gotowałam tylko na wodzie. Na koniec dodaję odrobinę masła i gotowe.
Dostępnych jest mnóstwo rodzajów, moim dzieciom najbardziej smakują kaszki mieszane. A Różdżki smaku uwielbiamy najbardziej jagodowe i truskawkowe. Jagody liofilizowane podawałam Julkowi również kiedy miał biegunkę (jagody mają właściwości przeciwbiegunkowe) i bardzo pomogły.
Kaszki HELPA <-klik
Mata z miską to EZPZ
Jeśli jednak macie więcej czasu na przygotowanie pysznego śniadania to tu macie przepis na szakszukę
Jestem ciekawa jakie Wy macie pomysły na śniadania w 5 minut? Zdradźcie je w komentarzach
Pomysł na urodziny dziecka wpadł mi do głowy dosłownie na tydzień przed imprezą. Zawsze łatwiej jest wymyślić temat przewodni, a później dobierać odpowiednie elementy niż zastanawiać się nad każdym elementem osobno.
Urodziny dziecka to duże wydarzenie, warto postarać się żeby było wyjątkowe. Najlepiej jest kierować się zainteresowaniami dzieci i wybrać coś co lubią.
Jak wiecie mój syn ma roczek, więc uznałam, że impreza ze zwierzętami leśnymi i kolorem zielonym to jest to:)
Lilki urodziny obchodziliśmy tak: Urodzinowy mix – pyszny, ale pracochłonny tort
Tort był początkiem moich przygotowań. Wymyśliłam, że świetnie będzie pasował szpinakowy „Leśny mech”. Mimo tego, że wygląda na dość skomplikowany to naprawdę nie robiłam jeszcze tak prostego tortu.
Kilka razy piekła go moja mama i to ona udzieliła mi kilka wskazówek aby wyszedł idealny. Sam przepis pochodzi z książki MasterChef Junior II, ale w sieci jest mnóstwo wersji tego ciasta. Robi się go bardzo szybko i jest naprawdę łatwy (skoro dzieci sobie z nim radzą).
CIASTO
KREM:
Na kilka godzin prze musisz dobrze rozmrozić szpinak, odciśnij go na koniec z nadmiaru wody. Nagrzej piekarnik do 180 stopni. W misce ubij jaja z cukrem, następnie dodawaj powoli olej (cały czas miksując).
Potem stopniowo przesiewaj do miski mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, dodaj odrobinę wanilii. Do masy dodaj odciśnięty szpinak. Ciasto wlewaj do tortownicy i piecz przez ok 60 minut. Odstaw do ostudzenia.
Rozpuść białą czekoladę w kąpieli wodnej (miska na garnku z gotującą się wodą) i odstaw do ostudzenia. Wlej śmietanę do miski i miksuj, aż zgęstnieje. Po ostudzeniu czekolady połącz ją z bitą śmietaną. Masę wstaw do lodówki.
Gdy ciasto będzie zimne odkrój około 1,5 cm górnej warstwy ciasta. Jeżeli ciasto mocno się przyrumieni to odetnij to wszystko. Ja te brązowe elementy wyrzucam. Wyskrobuję łyżką tylko to co jest miękkie i mocno zielone. Resztę kruszę w misce palcami. Następnie na ciasto można położyć owoce. Póżniej wylewam cały krem i równo rozsmarowuję. Na górę kładę pokruszone ciasto. Całość posypuję owocami.
Całość udekorowałam różnymi elementami. W sklepach są np. dostępne ciasteczka grzybki – bardzo pasują do tego ciasta.
Jeżeli macie wątpliwości czy w smaku czuć szpinak to mogę Was uprzedzić, że nie. Ciasto jest pyszne i to świetny pomysł na urodziny dziecka!
Kiedy wymyśliłam już motyw przewodni zaczęłam szukać odpowiednich dekoracji na przyjęcie. Zależało mi na tym żeby były ładne, a jednocześnie żeby wszystko do siebie pasowało. Miałam mało czasu, więc chciałam zamówić wszystko w jednym miejscu, co okazało się bardzo proste, bo w poszukiwaniu idealnych dekoracji trafiłam do sklepu Pan Talerzyk, przejrzałam ofertę i wiedziałam już co zamówię.
Kolekcja „Let’s explore” wydała mi się świetnym pomysłem na urodziny dziecka. Wszystkie elementy świetnie do siebie pasowały i do tego są przepiękne. Dzieci były zachwycone!
Do tych dekoracji dobrałam jeszcze balony confetti, balon z cyfrą, małe baloniki, baloniki ze zwierzętami oraz confetti do ozdoby stołu, papierowe pompony, słomki ze zwierzętami.
Sam solenizant cieszył się bardzo z balonów i całego przyjęcia.
Sama ułożyłam menu tak żeby każdy mógł czegoś spróbować. Starałam się również aby wyglądem chociaż trochę nawiązywały do leśnego motywu przewodniego.
Zrobiłam moje ulubione muffinki.
W lesie są również… szyszki. Pamiętam jak zajadałam się nimi w dzieciństwie. Zrobiłam wersję z krówkami, masłem i preparowaną kaszą jaglaną. To był świetny pomysł na urodziny dziecka. Wyszły pyszne!
Krówki i łyżkę masła roztapiamy w rondelku. Wsypujemy preparowany ryż lub kaszę i mieszamy. Kiedy masa trochę ostygnie nalewamy wody do miseczki. Przed każdą szyszką należy zwilżyć dłonie – inaczej strasznie się kleją.
Lilka zrobiła sama owocowe koreczki, a ja zrobiłam owocowy koktajl.
Zrobiłam również wytrawne muchomorki: jajko przepiórcze lub mała mozzarella, pomidor, kropelka majonezu, szczypiorek.
Całość prezentowała się wspaniale i goście byli wniebowzięci.
Na koniec zafundowaliśmy dzieciom dodatkową atrakcję, czyli popcorn z maszyny.
A bawiliśmy się tak:
Szpinak robi niam niam, czyli Jubilatowy tort smakował
26 maja 2016 roku nie obudziły mnie całusy, laurki, złote wisiorki czy skórzane torebki. Ze snu wybił mnie płacz Juniora – taki jak zawsze o tej porze dnia: “Mleeeeko, mleeeko”. Spełniłam jego prośbę, a raczej żądanie – sądząc po tonie 4- tygodniowego głosu. Wstałam, przetarłam oczy i krokiem pozbawionym kofeiny udałam się do kuchni uzupełnić jej braki, a właściwie zatankować od nowa.
Wszak nowy dzień już był dawno na nieboskłonie i moje dziecko o tym wiedziało, chociaż była już tak późna 5.23. Ja takie godziny rozpatruję w kategoriach nocy, jednak moje dziecko, które przez 9 miesięcy miało ciemno, o 5 już nie brało zakładników. Na szczęście udało się go odłożyć do kołyski.
Tarczę dnia wyznaczają całkiem inne wskazówki: gruba (godzinna) – dziecko, cieńsza (minutowa) – dom, najcieńsza (sekundowa) – ja. W sekundach mierzalna jest wizyta w toalecie, prysznic, jedzona kanapka. Wyciągnęłam wtedy z czeluści szafy moje stare jeansy, w które się nawet na wdechu wbiłam. jednak kiedy zobaczyłam, że mają rozporek zapinany na guziki to zwątpiłam.
Jak mam w 5 sekund dobiec do toalety rozpiąć wszystkie guziki, a później je zapiąć? Uznałam, żę to nie są spodnie odpowiednie dla matek noworodków i wrzuciłam je na swoje miejsce przy tylnej ścianie przesuwanej szafy.
Wróciłam do robienia kawy. Na autopilocie włączyłam ekspres, poszłam po mleko do lodówki, wyczyściłam pojemnik z kawą i szybko nacisnęłam “Kawa”. Kiedy mój opuszek palca wskazującego dotyka tego przycisku to już czuję lekkie podekscytowanie. A kiedy już wpijam pierwszy łyk to jestem wśród żywych. Kawa o 5.30 działa jak defibrylator – skutecznie przywraca do życia.
W momencie kiedy spieniałam mleko miałam dosłownie 20 sekund na przescroolowanie pożerającej czas aplikacji – Instagrama. I już moje zaspane oko zauważyło przepiękne (jasne i wyraźne, a była 5.25) zdjęcie kwiatów, laurki i złotego łańcuszka z napisem “Mama”, które dzierżyły maleńkie rączki dziecka.
Wtedy moje zwoje nerwowe dostały przyspieszenia i sobie uświadomiłam, że jest Dzień Matki. To dziś, M-O-J-E święto! Matki, która wydała na świat piękne dzieci, która chodzi na przedstawienia do przedszkola, która ponad wszystko stawia dobro tych dzieci, wyciera nosy, nosi, pieluchy zmienia.
Reszta domowników jeszcze spała, więc uznałam, że to wszystko przede mną. Wyobrażałam sobie idealny Dzień Matki, z fanfarami i noszeniem na rękach. Kiedy w końcu wstali, moje emocje sięgały już zenitu. Siedziałam w kuchni i czekałam jak kania dżdżu. Oczywiście udawałam, że nic nie wiem. Zaraz pewnie wyciągną te prezenty, te kwiaty.
Krótkie spojrzenia, wymiana słówek i nic.
No nic.
Nie ma.
Zapomniałam wspomnieć rzecz ważną, a właściwie najważniejszą. Wtedy jeszcze byłam w połogu, czyli stanie dość specyficznym. Kiedy ze śmiechu przechodzi się w płacz i odwrotnie. Emocje wiszą wtedy na cieniutkich sznureczkach i powiew wiatru nie od tej strony może spowodować… tornado lub tsunami, biorąc pod uwagę poziom wilgotności pod moimi powiekami.
I kiedy zdałam sobie sprawę, że tym razem to nie ja nie wiem jaka jest data. Pękłam. Poszło. Poleciało.
“Jak można zapomnieć o Dniu Matki?”
Dwa uściski takie przymuszone: “Mamo, najlepszego, zdrówka” i koniec.
Matka Roku, cholera jasna, bo nie dostała kwiatka, wisiora, czy co tam innego, a nawet nabazgrolonej na kolanie laurki. Mąż oczywiście życzenia złożył, ale swojej mamie, bo ja przecież jego matką nie jestem.
Kiedy łzy już wyschły, a wyrzucone słowa wisiały jak tasaki w powietrzu, zrobiłam rachunek sumienia. Przesadziłam, to oczywiste i wtedy wzięłam te moje dzieci. Wycałowałam każde i powiedziałam po prostu “dziękuję”.
Swoje małe święta od tamtej pory obchodzę codziennie. Patrzę na te dwa szkraby i cieszę się maksymalnie, że było mi dane je mieć. Nie robię z siebie cierpiętnicy i nie oddaję wszystkiego dzieciom.
Owszem, uwijam się przy nich jak mrówka, po lekarzach wożę i wieczorem na twarz padam. Ale to dlatego, że TAK chcę. Nie oczekuję nic w zamian, bo moja miłość jest bezwarunkowa.
Wdzięczne to Wy mi będziecie, jak same będziecie miały swoje dzieci. To wtedy dopiero pojawia się taka niesamowita wdzięczność, że noce mama zarywała żeby strój krakowianki po nocy uszyć, że po lekarzach woziła, gile wycierała, do 3 w nocy siedziała aż córeczka z imprezy wróci.
A wcześniej te wymuszone: “Wsystkiego najlepsego z okazji Dnia Mamy” tak naprawdę nic dla tych dzieci nieznaczące – to niepotrzebna szopka.
Jutro Dzień Mamy i to ja Wam składam takie szczere życzenia, bo wiem, że każda z Was codziennie stara się być jak najlepszą wersją siebie dla dzieci. To my – Mamy same przybijmy sobie wirtualną piątkę. Zróbcie coś dla siebie, spójrzcie prosto w odbicie w lustrze i powiedzcie głośno: “Jestem świetną Mamą”.
Książka to najlepszy pomysł na prezent! A jeżeli są to takie fantastyczne książki to już w ogóle! Dziś pokażę Wam absolutnie genialne pozycje, które warto kupić dzieciom i to nie tylko na Dzień Dziecka.
Mam w domu dwóch małych czytelników i bardzo mnie to cieszy. Nawet roczny Julek książki UWIELBIA! Jest to najbardziej rozkoszny widok kiedy zaspany, w piżamie kieruję się ku półce, niezdarnie zdejmuje z niej książkę (zrzucając przy tym 3 inne) i niesie mi w swoich pulchnych rączkach coś do czytania. Patrzy głęboko w oczy i wydobywa z siebie wymowne „YYYY” co znaczy „chcę” a następnie nieporadnie sadowi się na moich kolanach i aż podskakuje z radości żeby zacząć czytać.
Są takie newralgiczne momenty kiedy dwójka dzieci chce czytać na raz! I to już, a nie na zmianę. Wtedy mam kilka takich książek, które są uniwersalne, czyli i roczniak się nimi zainteresuje i pięciolatka. Takie pójście na kompromis jest dla wszystkich korzystne. A widok dwójki dzieci na dwóch kolanach u jednego rodzica jest przecudowny.
Chyba Pana Herve Tulleta nie muszę nikomu przedstawiać? Jego książki wielokrotnie polecałam, to również czynię dziś. Tylko teraz są to nowości, które dopiero dziś pojawiły się na polskim rynku. Wcześniej były dostępne tylko za granicą. Na szczęście (nasze i naszych dzieci) są już u nas!
Cała seria jest absolutnie genialna i wróżę jej ogromny sukces. Pokażę Wam ile zabawy przyniosło nam czytanie ich.
Przede wszystkim za nieszablonowe zabawy angażujące zmysły. Nowatorskie i kreatywne podejście do książki powoduje ogromną radość u dzieci (dorosłych również). Każda z nich jest inna i angażuje inne zmysły. Czytanie jest ZABAWĄ i zachęci nawet najbardziej opornych.
Książki aktywizują dzieci i sprawiają, że chce się je czytać non stop. A dodatkowo ćwiczą zmysły oraz koordynację ręka-oko.
Wszystkie kreatywne zadania sprzyjają rozwojowi wyobraźni i dzięki temu dzieci tak bardzo je uwielbiają.
Zresztą sami zobaczcie:)
Wiem, że lubicie dokładne zdjęcia środka, więc zrobiłam też takie;)
Seria The Game of… Herve Tullet wyd. Insignis
Książka, która aż prosi żeby wytężyć wzrok. Musimy odnaleźć różnice w obrazkach. Nie jest to jednak takie proste;) Jednak zabawa jest przednia!
Dostępna TUTAJ
Zobaczcie jak świetnie prezentują się na filmie:
Świetna książka z elementami dotykowymi. Nie dość, że aktywizuje zmysł dotyku to jeszcze ćwiczy koordynację ręka-oko. Dziecko przesuwając palec po pluszowym śladzie uczy się kontrolować swoją dłoń, która niedługo będzie prowadziła narzędzie pisarskie. Można wprowadzać utrudnienie i np. zamknąć oczy lub bawić się książką w ciemności.
Dzieci mają w sobie tak wielką ciekawość, że uwielbiają zaglądać przez różne przedmioty. Z tą książką będą mogły na chwilę stać się kimś innym i przemówić innym głosem. Można bawić się nią z drugą osobą lub stać przed lustrem i obserwować swoje metamorfozy.
Narysuj na palcu buźki, a będziesz mógł ożywić postaci z książki i wziąć udział w paluszkowej olimpiadzie.
Świetna książka do zabaw w ciemnościach – pozwala oswoić strach. A dzieci, które uwielbiają zabawy z latarką bedą miały ogromną frajdę.
Jak sami widzicie ta seria jest po prostu genialna, a co najlepsze będzie dzieciom służyć naprawdę długo! Więcej możecie o niej przeczytać TUTAJ
Dziś Budapeszt. Bo po powrocie z naszych wakacji dostaję od Was setki wiadomości z różnymi pytaniami o nasz wyjazd. Postanowiłam zrobić krótki, ale treściwy przewodnik: gdzie się zatrzymać, co jeść, co zwiedzać?
Zacznijmy od początku – my nasze wakacje zaczęliśmy planować ok. 2 miesiące przed wyjazdem.
Właściwie od początku byliśmy przekonani, że w Budapeszcie zatrzymamy się w Aquaworld – to hotel, w którym jest aquapark. Czy z perspektywy czasu zatrzymalibyśmy się tam? Nie wiem. Napiszę Wam o plusach i minusach, bo to zależy co kto lubi:
Z perspektywy czasu myślę, że lepiej znaleźć coś bliżej centrum i np. 2 razy pojechać do Aquaparku na cały dzień. Gdzie szukać noclegów? My zawsze szukamy na booking.com. Następnym razem rozważyłabym jednak wynajęcia mieszkania na kilka dni np. przez airbnb.pl Szukajcie blisko centrum. Punktem orientacyjnym może być Hősök tere (Plac Bohaterów). Przy tym placu jest mnóstwo atrakcji.
Myślę, że każdy sam może wpisać w Tripadvisor i zobaczyć co go najbardziej interesuje. My za każdem razem jak jesteśmy w Budapeszcie jeździmy na Górę Gellerta skąd jest najpiękniejszy widok na Budapeszt. Tym razem odkryliśmy również inne atrakcje właśnie w tej lokalizacji i już Wam o nich piszę.
Po zejściu z góry poszliśmy zjeść zupę gulaszową z widokiem na panoramę Budapesztu w Búsuló Juhász Étterem, było przepyyyszne.
Tuż obok udaliśmy się na deser na lody do Füge bolt és kávézó. Tam napijecie się przepysznej kawy i zjecie naprawdę pyszne lody (mają nawet bezglutenowe rożki). W środku kawiarni są też rewelacyjnie wyposażone delikatesy, możecie kupić tam trochę pyszności na później.
Powiem szczerze, że takich placów zabaw to im zazdroszczę! A mają ich naprawdę sporo, ale trzeba o nich wiedzieć. Ja oczywiście niżej Wam wszystko napiszę:)
Najpierw poszliśmy na Vuk Játszótér (jest minutę pieszo od lodziarni) i niestety akurat był w remoncie. Udało mi się zrobić tylko dwie fotki przez ogrodzenie, a możecie go w pełni zobaczyć TUTAJ Jest wooow!
Idąc na Górę Gellerta jest inny plac zabaw: Cerka Firka i spędziliśmy tam dwie godziny! Dzieciaki były przeszczęśliwe, że mogą się bawić na kredkach i w temperówce.
Niestety przez to, że mieszkaliśmy tak daleko to nie mogliśmy z nich skorzystać. Ale dam Wam link do węgierskiej blogerki z linkami i adresami, gdzie znajdziecie m.in. takie cuuuuda! Gdybym mogła to bym tylko te place zabaw zwiedzała:)
4 km od Aquaworld jest TARZAN PARK– podobno świetny
8 najlepszych placów zabaw
6 super placów zabaw
Jednego dnia padało bardzo mocno i mąż wrzucił w google hasło: co robić w Budapeszcie z dziećmi kiedy pada deszcz? Wiecie co mu wyskoczyło jako pierwsze? Aquaworld, czyli hotel, w którym spaliśmy.
Uznaliśmy, że mamy dość wody i wolimy porobić coś innego. Wybraliśmy się do centrum, które bardzo przypomina Centrum Nauki Kopernik, ale jest bardziej oldchoolowe: https://www.facebook.com/csodakpalotaja/
Po zabawach pojechaliśmy do malowniczo położonej restauracji Dunyha. Nie wiedzieliśmy, że jest to cały kompleks i można się tam zatrzymać na kilka dni. Zobaczcie sami: Petnehazy Club – baseny, zielone okoliczności przyrody, pyszne jedzenie:)
Z racji tego, że urodziny Juniora wypadały nam na wyjeździe, więc postanowiliśmy je świętować w tradycyjny sposób – zabraliśmy dzieci do zoo. Warto odwiedzić budapesztańskie zoo – spędziliśmy tam naprawdę fajny czas i na koniec spotkałam moją czytelniczkę z córką Lilką:)
Okolice ZOO to od setek lat tereny rekreacyjne. Na tzw. Wystawę Millenijną w 1896 roku – czyli na 1000-lecie państwa węgierskiego powstało tam mnóstwo atrakcji na weekendowe wypady „za miasto” (piszę w cudzysłowie bo dziś to ścisłe centrum).
Zamek Vajdahunyad, wspomniane ZOO, wesołe miasteczko, cyrk miejski no i naturalnie baseny termalne. Dociągnięto tam wtedy nawet linię metra, która była pierwsza „kontynencie europejskim” (Celowo zawsze piszą formułując dokładnie w ten sposób – bo de facto pierwsze metro było w Londynie – ale UK to wyspa a na kontynencie prym wiedzie Budapeszt).
Dzieciom się bardzo podobało. Jednak jak zawsze największą furorę zrobił tematyczny plac zabaw. Atrakcje w kształcie zwierząt zajęły je na długo.
Jest tylko jeden minus – nie wiem dlaczego przy zwierzętach i atrakcjach nie ma informacji w języku angielskim.
W zoo byliśmy ponad 3 h i od razu po wyjściu udaliśmy się coś zjeść. Na przeciwko jest świetna restauracja z widokiem na jeziorko i fontannę: Robinson
A na koniec przeszliśmy w stronę Placu Bohaterów (warto zobaczyć, jeżeli ktoś jest pierwszy raz) oraz udaliśmy się w stronę Muzeum Rolnictwa (piękne miejsce) i wypiliśmy kawę w kawiarni przy jeziorku.
Baseny termalne SchechenyiSpa (my mieliśmy w hotelu, więc tym razem nie skorzystaliśmy, ale wg mnie warto się wybrać)
Nie udało nam się dotrzeć do ulubionej restauracji mojego męża, ale może Wam się uda? Znajdziecie tam naprawdę pyszne dania kuchni węgierskiej. Kehli
Mieliśmy również w planach odwiedzenie Szimpla Kert miejsca gdzie można zjeść w pięknych okolicznościach. W niedziele jest tam też market.
Ogólnie w Budapeszcie jest wiele ciekawych restauracji, ale tym razem nie zdążyliśmy ich odwiedzić. Podrzucę też Wam link, który miałam zapisany przed wyjazdem. Są tam właśnie takie klimatyczne miejsca: TUTAJ
Jeżeli macie jakieś pytania, śmiało – piszcie je w komentarzach.
a tu jeszcze Węgry 10 powodów, dla których warto je odwiedzić
Dzień Dziecka zbliża się wielkimi krokami. Ja już na szczęście wszystko mam i dziś chciałabym zaprezentować kilka świetnych zabawek, które świetnie nadają się na prezenty.
Jak wiecie mamy w domu prawie 5 – latkę i roczniaka. Także w tym roku wybrałam prezent dla Juniora zgodny z jego etapem rozwoju, a Lilce zgodnie z jej zainteresowaniami. Obecnie są to: taniec, język chiński, różne zabawy manualne, ozdabianie przedmiotów i dekorowanie.
Oto moje pomysły:
Układanki jednoelementowe
To pierwszy etap układania. Te mają dość grube uchwyty i świetnie je się łapie. Dodatkowo dziecko ćwiczy chwyt pęsetkowy – potrzebny w dalszych etapach rozwoju.
Wybrałam puzzle sensoryczne ze zwierzętami, bo będziemy przy nich wydawać odgłosy:)
Jedne są z elementami dotykowymi
Drugie są z dźwiękami, przy czym są bardzo fajnie nagrane, nie ma wątpliwości jakie to zwierzę. Bardzo się Julkowi podobają ( dałam mu je trochę wcześniej, bo chciałam wypić kawę;) Na razie tylko wyjmuje, ale już nie długo zacznie wkładać elementy w odpowiednie otwory.
Dostępne TUTAJ
Szukałam czegoś takiego w prezencie na roczek. Zależało mi też na figurkach. Ta zabawka będzie nam służyć conajmniej 3 lata, bo można się z nią bawić na różne sposoby: można układać piramidę, wkładać zwierzęta do otworów, bawić się w farmę. Julkowi oczywiście najbardziej podoba się burzenie;) A do tego świetnie się składają i zajmują mało miejsca.
Na koniec klasyk! Jak tylko ją kiedyś zobaczyłam to wiedziałam, że kupię tę rakietę dla następnego dziecka. Elementy trzymają się ze sobą magnesami, jednak trzeba je odpowiednio dopasować. Rakieta nie jest duża i doskonale mieści się w małych rączkach. Do tego te ruchome śmigiełko… Już czuję, że to będzie jego ulubiona zabawka.
Ostatnio przyniosłam Juniorowi starego miśka Lilki. Kiedy ona to zobaczyła to oczywiście go chciała… A on teraz ma jakąś fazę na przytulanie i tuli nawet… foremki do piasku. Postanowiłam, że też musi mieć swojego misia.
Często szukamy tych drewnianych zabawek edukacyjnych, a zapominamy o klasykach, które powinno mieć każde dziecko. A ten miś jest przeuroczy, zamknięty w cudnym pudełku na prezent. Do tego jest tak miły w dotyku, że sama mam ochotę go przytulić.
Dostępny TUTAJ
Tak jak wspomniałam wyżej – Lilka ma bardzo ukierunkowane zainteresowania i dlatego wybrałam takie rzeczy, które obecnie podobają się jej najbardziej.
Lilka spędza teraz przy biurku długie godziny, ciągle coś klei, wycina, ugniata itd. Brakowało mi czegoś sensownego jako podkładka (do tej pory zaściełałam gazetę). Teraz może ugniatać masę solną, lepić z modeliny czy tez malować farbami. Zobaczcie jaki fajny wynalazek – mata się przyczepia do biurka, można ją myć w zmywarce i stosować do różnych prac.
Układanka zamknięta w metalowym pudełku. Mieliśmy kiedyś bardzo podobną tylko z domem – Lilka ją uwielbiała. Za pomocą magnesów można tworzyć własne aranżacje. Super zabawka na podróże, bo zajmuje mało miejsca.
Lilka uwielbia takie rzeczy – właście to jej jedyne zajęcie ostatnio. Ciągle coś tworzy. Już kiedyś miała takie zestawy Janod, ale z innymi motywami ( zobaczcie tutaj: Mamo, ja nie lubię rysować). Teraz zamówiłam trochę trudniejsze. Będzie zachwycona! Cały zestaw jest zamknięty w metalowej walizeczce, która później służy do innych rzeczy.
Przeszła jej jakoś faza na układanie puzzli, ale może zachęci ją piękny obrazek z baletnicami:)
A JUŻ W PRZYSZŁYM TYGODNIU POKAŻĘ WAM NAJFAJNIEJSZE KSIĄŻKI NA PRZENT NA DZIEŃ DZIECKA
Jeżeli szukacie innych ciekawych wpisów z pomysłami na prezenty to polecam te:
KLOCKI MAGNETYCZNE
KLOCKI KONSTRUKCYJNE
ZABAWKI GEOGRAFIA
KINOPTIK I JOINKS
ZABAWKI (NIE TYLKO) DLA DZIEWCZYNEK
Ale macie ze mną dobrze! Sezon dopiero się zaczyna, a my w warunkach wodno-piaszczystych zdążyliśmy przetestować dla Was świetne gadżety, które przydadzą się podczas podróży z dziećmi. A jeżeli nigdzie się nie wybieracie to możecie ich używać nawet na spacerze.
Moje odkrycie tego wyjazdu! Nigdzie nie mogłam znaleźć nic sensownego z rękawami, aż trafiłam na te. Są przemiłe w dotyku, dobrze wchłaniają wodę i szybko schną. Do tego zajmują bardzo mało miejsca w walizce. Dzięki temu, że mają dość uniwersalny rozmiar wystarczą na długo.
Myślałam, że będę ich używać tylko na basenie, ale przez to, że tak dobrze wchłaniają wodę to zamierzam ich używać również w domu po kąpieli. Zapytacie pewnie jak wypada rozmiarówka. Julian ma 0-2 (a ma 80 cm wzrostu), a Lilka mimo tego, że ma 4,5 roku (105 cm) ma rozmiar 2-4, więc jak widzicie szlafroki wystarczą na dłużej.
Są dostępne w różnych kolorach i dwóch rozmiarach TUTAJ
Czy Wasze dzieci też nie potrafią chodzić po basenie? Moje są zawsze w biegu… Zawsze się obawiam, że się wywrócą na śliskiej powierzchni i non stop powtarzam: „Chodzimy powoli!”. Jednak moje słowa działają tylko na dwa kroki, później już biegną. W tym roku postanowiłam, że przetestujemy taki wynalazek i powiem Wam, że sprawdziły się znakomicie!
Zero upadków, a ja w końcu nie musiałam ich ciągle strofować. To nic innego jak bardzo dobrze przylegające skarpetki z antypoślizgiem. Wchodzi się w nich do wody. Myślę też, że świetnie się sprawdzą na wodnym placu zabaw, o którym pisałam we wpisie Bajka
Dostępne w różnych rozmiarach i kolorach TUTAJ
Kiedy tylko zrobi się zielono temat kleszczy powraca jak bumerang. W tym roku zdecydowałam się jeszcze na dodatkową ochronę. To ten mały breloczek przy Lilki plecaku – nazywa się TickLess i aktywowany ma chronić przed kleszczami.
Jak działa? Kleszcze oraz roztocza kurzu domowego posiadają specjalny narząd (tzw. narząd hallera), który wykorzystują do namierzania pożywienia/ofiary.
TickLess oraz MiteLess blokują działanie narządu hallera poprzez emisję ultradzwięków. Czyli stajemy się niewidoczni dla kleszczy. Drugie takie urządzenie mam przy wózku Julka, a trzecie przy mojej torebce. Jest jeszcze wersja MiteLess dla alergików na roztocza, które również mają ten narząd hallera.
Więcej na ten temat możecie przeczytać TUTAJ
Junior od dwóch miesięcy ma fazę na chodzenie. Wszystko robi w ruchu, nawet czyta książki i myje zęby. Trochę się obawiałam posiłków podczas wyjazdu i stwierdziłam, że przyda się nam takie składane krzesełko. To był strzał w dziesiątkę!
Zajmuje mało miejsca po złożeniu (wsunęłam je pod fotel w aucie), a po rozłożeniu służy jako krzesełko. Na wyjeździe – wiadomo, nie zawsze się je w restauracji i dzięki temu mogłam dać mu spokojnie coś do jedzenia. Na zdjęciach je swoje pierwsze truskawki z widokiem na Balaton. Kiedy się pobrudził to wycierałam je chusteczkami nawilżanymi, a po powrocie krzesełko uprałam w pralce i wygląda jak nowe.
Na każdy wyjazd z dziećmi zabieramy takie zestawy: sztućce, większa miska, kubeczki. Przydają się do zrobienia kaszki, czy też umycia owoców. Teraz zabrałam właśnie ten, bo miska jest trochę większa i może służyć również za talerz. Nie znałam wcześniej tej marki, a jest super – nie wiedziałam, że z kukurydzy można zrobić eko talerze.
Kiedy miałam przed sobą wizję 2 – tygodniowego zastanawiałam się jak będę prać śliniaki, których Julian zużywa po 4 dziennie. Myślałam, żeby kupić jednorazowe, ale akurat nigdzie nie mogłam ich dostać. Tak też znalazłam gadżet idealny! Do uchwytu zamontować można chusteczkę, która zawsze jest dostępna w restauracjach. Na koniec wycieram chusteczką buzię po posiłku i ją wyrzucam. Genialne! Juniorowi służą również jako gryzaki;)
Podróżowanie z dziećmi autem to czasami spore wyzwanie. Ja mam kilka swoich patentów, które nam je ułatwiają. Często wyjeżdżamy na wieczór żeby dzieci zasnęły w samochodzie. Mam swój sposób, który zawsze stosuję i działa idealnie. Otóż, często światła mijanych samochodów budzą dzieci, dlatego ja zawsze zakładam osłonkę na fotelik, którą montuję przy twarzy dziecka.
Wcześniej układałam tam przewijak Skip hop, a ostatnio zamówiłam taką osłonkę, która przyda się również latem podczas jazdy wózkiem. Jest bardzo przewiewna i dobrze się trzyma (na magnesy). Można ją podwijać i przypinać.
Ja nie wiem jak my wcześniej bez niego jeździliśmy! To jest genialny wynalazek. W końcu nie muszę 100 razy podawać wody do picia, czy też innych rzeczy. A do tego osłania fotel przed zabrudzeniem od butów.
Na samej górze ma przezroczystą kieszeń, do której można włożyć tablet z włączoną bajką. My akurat nie stosujemy takich umilaczy, bo Lilka ma chorobę lokomocyjną, ale innym może się przydać.
Do tej pory jeździłam z zupełnie przypadkowymi zasłonkami z reklamą kaszki, które dostałam w gratisie. Niezbyt dobrze zaciemniały, a do tego non stop wypadały. Przed wyjazdem zamówiłam te i są genialne! Dobrze zaciemniają, można je mocować na przyssawki lub zaczepić na szybie. Składają się za pomocą jednego kliknięcia (może to zrobić dziecko zapięte w pasach). Mogłyby być odrobinę szersze, ale to już zależy od wielkości szyb. W zestawie macie dwie zasłonki.
Pewnie zapytacie w jakim foteliku jeździ Lilka – to Takata Maxi. Przygotuję o nim oddzielny post, bo sprawdza nam się znakomicie.
Postanowiłam ożywić trochę nasz szary wózek na wiosnę:) Wkładka jest naprawdę świetna i przyda się latem kiedy jest gorąco. Jakie jest jej działanie:
Wkładka zapewnia odpowiednią temperaturę siedzenia w wózku dzięki trzem elementom: wierzchniej warstwie chłonącej wilgoć, siatce na spodzie, która pozwala na swobodny przepływ powietrza oraz specjalnym zagłębieniom, które odprowadza ciepłe powietrze. Wkładka zaprojektowana jest tak, by zapewniać dziecku wygodę przez cały rok. Posiada wiele otworów by móc ją dopasować do różnych konfiguracji pasów w większości rodzajów wózków. Antypoślizgowy spód sprawia, że wkładka jest nieruchoma.
Mam go już ponad rok i uwielbiam! Ma dwa miejsce na napoje (moje i np. Juniora), kieszonkę na zamek i dobrze trzyma się wózka. Kiedy wychodzę blisko domu to nie biorę żadnej torby. Pieluchy i chusteczki wkładam do worka Skip hop (TUTAJ), a portfel, telefon do organizera. Można prać go w pralce.
Zapanowała u nas faza na hulajnogę! Po 3 latach od kupienia:) Zabieramy ją wszędzie, bo Lilka bardzo ją lubi, a do tego po złożeniu zajmuje mało miejsca. Idealnie nadaje się na zwiedzanie miasta, czy też wycieczkę do zoo. Ostatnio zażyczyła sobie dzwonek i upolowałam taki z kolekcji z zagrożonymi zwierzętami Wishbone. Pasuje na każdy pojazd.
Dzwonek TUTAJ
Mamy je już dość długo, ale nie miałam okazji Wam pokazać. Co za wynalazek! Pojemniki są 3 – każde z nakrętką i można je ze sobą łączyć. Co w nich nosimy? Różności: pokrojone jabłka, chrupki Julka, a nawet zabieram w nich w podróż suchą kaszkę dla Jula do zalania wodą. Są niewielkie i mieszczą się wszędzie.
Tak, przyznaję kupuję Juniorowi jedzenie w słoiczkach do podgrzania (taka ciekawostka, że Lilce kupiłam tylko jeden w życiu). Na spacery zabieram go właśnie w tym podgrzewaczu, w którym za pomocą jednego kliknięcia podgrzewam jedzenie.
Bardzo fajny pomysł! Tylko aby go znów „aktywować” trzeba go gotować w garnku lub za pomocą torebki do sterylizowania wygotować w mikrofali. Super pomysł na wyjazd.
Mamy już kolejny model. Więcej pisałam o nich Okulary przeciwsłoneczne dla dzieci. Są fajne, lekkie i co najważniejsze mają filtry.
Dostępne w wielu rozmiarach, modelach i kolorach TUTAJ
Nie mogłam o nich nie wspomnieć – od kilku sezonów Lilka w nich biega i jestem z nich bardzo zadowolona. To są właśnie takie buty, w których dzieci mogą chodzić cały dzień, co zazwyczaj się zdarza na wyjazdach. Są miękkie, dobrze trzymają się stopy i noga się w nich nie poci.
Julka pierwsze buty to też Bobux – napiszę o nich oddzielny wpis.
Taaak, pogoda nawet latem nad morzem może być… ciekawa, dlatego jeszcze przed wyjazdem zamówiłam im cienkie czapki. Jeżeli szukacie takich to bardzo Wam polecam Pan Pantaloni. Miałam kiedyś dla Lilki jedną od nich i chodziła w niej 3 sezony. Super się pierze, nie rozciąga i nie zsuwa się z uszu.
Zamówiłam też Julkowi legginsy, a Lilce sukienkę, bo paski tej wiosny rządzą u nas w szafie.
Pan Panataloni TUTAJ
Lilka przechodziła w nich w tamtym roku całe lato. Zamówiłam je również i w tym, bo pasują do wszystkiego:) Pamiętajcie tylko, że trzeba je zamawiać większe.
To już wszystko. Niedługo dodam jeszcze post o zabawkach i grach podróżnych.
Jeżeli spodobał się Wam ten wpis to koniecznie dajcie mi znać i kliknijcie Lubię to: https://www.facebook.com/nebuleblog/
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy moja mama powiedziała mi te słowa: „Zrozumiesz to, jak sama będziesz matką”. Wiele razy później powtarzała tę frazę. Nie znosiłam kiedy tak mówiła! Trzaskałam drzwiami, wybiegając w jednym bucie na klatkę schodową, a pod nosem burczałam : A co Ty możesz wiedzieć!
Minęło ponad 13 lat, odkąd wyprowadziłam się z domu, a jej słowa realizują się jak samospełniająca się przepowiednia.
Dziś sama jestem matką i wiem, co to znaczy paniczny strach o zdrowie dziecka. Tego dziecka, które przed chwilą było uśmiechnięte i ściskało Twoje palce z całych sił. Wiem, co to znaczy być nieprzytomnym po nieprzespanej nocy. I nie mam tu na myśli 10 czy 16 pobudek, tylko siedzenie przy łóżku i pilnowanie czy przypadkiem dziecko znów nie wymiotuje i się nie dławi. Wiem też, jak to jest, kiedy uśmiech dziecka pomaga przetrwać ten czas.
To co moja mama próbowała mi wytłumaczyć 25 lat temu, dopiero teraz jest dla mnie jasne. Są to prawdy uniwersalne o byciu mamą. Nieważne, że minęło tyle czasu…
Czasy się zmieniają, ale ludzie pozostają tacy sami.
Często rozmawiam z moją mamą o wychowywaniu dzieci. Jak sama mi kiedyś przyznała: Wtedy było łatwiej!
Nie mogłam uwierzyć w jej słowa, bo jednak zawsze mi się wydawało, że mamy tyle udogodnień, długi i płatny (TRZY RAZY DŁUŻSZY) urlop macierzyński, wsparcie zaangażowanych ojców i wszystkiego innego. A może mamy za dobrze i nie doceniamy tego, co mamy?
Postanowiłam przenieść się w czasie i sprawdzić, jak to było kiedyś i czy faktycznie było łatwiej, a może podobnie?
Telefon, czerwony i błyszczący z kablem zakręconym jak świński ogon – marzenie każdej gospodyni domowej. Symbol luksusu i łączności ze światem. Nie dzwoniło się na plotki czy też bezsensowne pogaduchy z newsem, że Lewandowska z góry urodziła.
Telefon służył do przekazywania najważniejszych informacji: ktoś zmarł, ktoś się urodził, rzucili wózki na Lipowej lub też aranżowaniu spotkań towarzyskich. Często wpadało się bez zapowiedzi, ku „uciesze” wszystkich domowników.
Rozmowy face to face, zamiast naszego fejsa były znacznie łatwiejsze. Nikt się nie obrażał za to, że na końcu rozmowy nie dałaś ikonki Emoji z puszczonym oczkiem, bo to był jednak żarcik. A Ty to wzięłaś na serio.
Zamiast wystylizowanej fotki z kawą upiększonej filtrem Valencia – parzona kawa w szklance w metalowym koszyczku ze stylową grzałką obok. Teraz wiesz co jakaś @nebule jadła na śniadanie, a nie wiesz jak się nazywa sąsiad zza ściany.
Bez przypomnień na telefonie wiedziały, kiedy jest następne szczepienie na Polio czy też, o której zaczyna się przedstawienie w teatrze lalek. Zawsze przed czasem i na spokojnie – i to MPK-iem, bez buspasa.
Dziś wyjście i dojechanie z dwójką dzieci na umówioną godzinę muszę planować na dwie godziny przed, a i tak się stresuję czy zdążymy.
Czy w PRL-u doba była o 3 godziny dłuższa, czy może matki się szybciej ze wszystkim uwijały? Mindfullness przy cerowaniu skarpet i kotlety mielone w stylu slow food przepuszczone przez maszynkę do mięsa zdiełaną w ZSRR, którą wujek Kazik przywiózł z wyprawy po złote łańcuszki. Jak to jest, że matki miały czas na wszystko?
Frania uprała górę prania i odwirowała ubrania – w trybie manualnym kręcąc za korbkę. Oczywiście nie sama! Spracowane dłonie – zakończone paznokciami w migdałki, pomalowane na perłowy kolor potrafiły zrobić wszystko. Teraz hybryda zdziera się tylko od stukania w klawiaturę i scrollowania fejsa.
Teraz zapłaciłabyś paypalem, przelewem lub zbliżeniowo, żeby doba była dłuższa o 3 h. Dziś luksusem jest czas, na który nie możesz sobie pozwolić. Siedzenie bezczynne to marnotrawienie pieniędzy. Jesteś 5 tygodni na macierzyńskim już powinnaś szyć kocyki minky. Zostajesz na wychowawczym? To może jakaś praca freelancera lub start-up?
Szkoda czasu na siedzenie na dywanie i czytanie po raz setny Pucia. A kiedy decydujesz się wrócić po roku na swoje stanowisko i jakimś cudem nie zajęła go młodsza o 10 lat dziewczyna w wieku (jeszcze) przedprodukcyjnym to jesteś ZŁĄ KORPOMATKĄ, która woli zarabiać hajs na nianię lub drogie przedszkole językowe.
Sprzątanie w trybie manualnym (czytaj ściera i balia z wodą) plus asany na podłodze, w pozycji „pies z głową w dół” – z każdego kąta lakierowanego parkietu wytarte śmieci. Radziecki odkurzacz wył jak przy starcie Sputnika i mało kto dziś pamięta, że można było nim nadmuchać materac. Stylowa grzałka to był must have każdego gospodarstwa domowego.
Herbata i kawa tylko fusiasta – zostawiała niezły osad na zębach. Ciasta, szynki i kiełbasy piekło się w prodiżu postawionym na paździerzowym stołku. Jedzenie dla niemowląt przecierane ręcznym blenderem (czytaj: przez sitko), oczywiście wszystko eko i bio, bo na naturalnych nawozach od stryjka Zdzisia spod Pułtuska. Jaja od kurek szczęśliwych z wolnego wybiegu i mleko od krówek dojonych humanitarnie. Problem był wtedy, kiedy nie miało się rodziny na wsi.
„Kobiety, jutro o 8 rzucą buty dla całej rodziny w tym sklepie na Górczewskiej” – to nie wiadomość z poczty pantoflowej z 85-go roku, a post na fejsie o plastikowych butach z logiem krokodyla. Lubimy dalej coś upolować, wystać, wyprosić, wywalczyć.
Wtedy to był nieodłączny element miejskiego lajfstajlu, a dziś? Promocja w drogerii potrafi przenieść nas na nowo do PRL-u, kiedy wszystkie Panie były jak… Pani Walewska – o tym samym zapachu.
A właściwie eko i fair trade: tetra na pupę, tetra pod szyję, tetra na budę wózka. Silny trend minimalizmu – dostawało się ich 10. Genderowe ubranka po siostrze na brata, po bracie na siostrę i zawsze w czapeczkach, koniecznie wiązanych pod brodą – nawet w domu, a już zbrodnią było nie założenie jej po kąpieli.
Vintage kaftaniki wiązane na troczki to znak rozpoznawczy każdego berbecia – od ciągłego prania (Frania), wyrzynania przez rolki i prasowania z lekkim efektem sprania i przecierania. Dziś płacimy za takie ciuchy hiszpańskiej marki kilka stówek z hasztagiem #bobolovesyou.
Wózek dostawało się w spadku bo dziadku (od stryja siostry córki sąsiadki spod Łomży) lub jakimś fartem nowy ze sklepu. Podnoszenie takiego pojazdu dawało lepsze efekty niż crossfit 3 razy w tygodniu. Dziecko w takim wózku zasypiało 3 minuty, bo amplituda bujania na skórzanych paskach był wprost proporcjonalna do poziomu zmęczenia dziecka.
Z racji tego, że mamy nie miały takich luksusów jak np. pieluszki jednorazowe, nawilżane chusteczki, czy też nosidła ergonomiczne, były zmuszone zostawiać dzieci w domu. Dzieci w przestrzeni publicznej praktycznie nie było.
Zaglądam właśnie do mojej torby, bez której nie ruszam się z domu i mam tam moje pewniaki: pampersy, pielęgnacyjne chusteczki Baby Dove, 3 łyżeczki plastikowe, body z długim rękawem, jedna (?) skarpetka, śliniak, 3 klocki Lego. Z moich rzeczy jest tam: portfel. Pisałam już, że to moja torba?
Blogi w tamtych czasach nie miałyby racji bytu, bo była tylko jedna marka kocyków, jedna marka ubrań i jedna marka wózków. Zero inspiracji – wszędzie to samo. Być może blogi z DIY byłyby najbardziej popularne, bo tylko mama potrafiła uszyć z barchanowych gaci rożek do chrztu.
Trudno orzec – widzę dużo podobieństw. Wydaje mi się, że nasze mamy nie miały takiej presji: bycia świetną mamą, pracownikiem roku, a do tego wzorową żoną. Miesiąc po porodzie nie musiała myśleć o nadliczbowych kilogramach, a mimo tego nigdy nie chodziła w dresie.
Zawsze zadbana, ubrana w garsonkę lub sukienkę z lekkim makijażem i perłową pomadką na ustach. Brak internetowych schadzek i scrollowania Facebooka generował naprawdę sporo wolnego czasu, który można było spożytkować na coś ciekawego.
Nie ma znaczenia ile masz lat, czy pamiętasz czasy Gierka, czy może Wałęsy.
Nie ma znaczenia w jakiej szerokości geograficznej mieszkasz, czy po wodę chodzisz do kuchni całej w marmurach i z baterią ze złota czy też musisz pokonać 20 km z bańką na głowie.
Nie ma znaczenia czy, dzieci Twoje dzieci wychowywałaś 30 lat temu, czy robisz to teraz.
Nie ma znaczenia, czy Twoje mieszkanie wygląda jak ze skandynawskiego katalogu, czy też przy wytapetowanej ścianie stoi brunatna meblościanka.
Stylizacja sesji: Monika Wielgo
Zdjęcia: Justyna Duszaj
Zdjęcia wykonano w Muzeum PRL
Jak pewnie zdążyliście już zauważyć wybraliśmy dość mało popularny kierunek na wakacje. Pod zdjęciami na moim profilu na Instagramie codziennie pojawiają się takie komentarze:
“Nie planowaliśmy wakacji na Węgrzech, ale po Twojej relacji na Instagramie nabraliśmy ochoty. Czy możesz zrobić wpis na ten temat?”
Proszę bardzo! Mam zamiar napisać nawet kilka postów o naszej podróży, bo jeden mógłby zawierać nawet 320 zdjęć i opisów.
W tym kraju, który kojarzy się nam z wakacjami w PRL-u jesteśmy któryś już raz. Zanim pojawiły się nasze dzieci przyjeżdżaliśmy na balety głównie do Budapesztu. Kiedy nasza rodzina się powiększyła wybraliśmy się tutaj z 11-miesięczną Lilką. Spędziliśmy 10 dni w Egerze i bawiliśmy się znakomicie.
Muszę również wspomnieć, że mój mąż jest hungarystą i mieszkał tutaj kilka lat. Dlatego nasz stosunek do tego kraju i jego kultury jest bardziej emocjonalny niż typowego Kowalskiego.
Kiedy ktoś mnie pytał, gdzie się wybieramy na wakacje i ja od razu odpowiadałam, że na Węgry to widziałam pewne zaskoczenie. Zdaję sobie sprawę, że w dobie wszechobecnego all-inclusive jest to dość niedoceniany kierunek.
Dlatego chcę to odczarować i pokazać Wam, dlaczego warto się tu wybrać!
Węgry są naprawdę blisko Polski i łatwo przejedziecie tę trasę autem. My zatrzymaliśmy się u dziadków w Rzeszowie, a później przejechaliśmy resztę trasy w 5 godzin. Każdy znajdzie jakąś strategię na swoich małoletnich pasażerów by uniknąć nieodłącznego „a mamusiu, a czy już jesteśmy”? Drzemka, popas, obiad, drzemka i gotowe. Z Krakowa da się tę trasę zrobić jeszcze szybciej.
Jest to według mnie optymalna odległość – aż tak bardzo się jej nie odczuwa. Zawsze też możecie tu przylecieć samolotem. Lot z Warszawy trwa jedynie godzinę a z Krakowa pół! (z Warszawy lata Wizzair). My wolimy jednak podróż samochodem, bo na miejscu dużo się przemieszczamy.
taaak, tu jest zdecydowanie cieplej niż w Polsce. Koleżanki właśnie wysyłają mi zdjęcia padającego śniegu w Polsce, a tutaj jest dziś 16 stopni i świeci słońce. Zawsze jest tu cieplej o jakieś 8-9 stopni (a często tyle wystarczy, aby rzucić w kąt znienawidzone czapki, szaliki i miesiąc wcześniej niż u nas spędzać całe dnie na zewnątrz).
Klimat jest podobny jak w Polsce, czyli nawet jak jest gorąco to powietrze nie jest wilgotne (tak jak na Kubie). Trzy lata temu jak byliśmy tu z małą Lilką w sierpniu to było nawet 36 stopni! Całe dnie siedzieliśmy w wodzie i było fajnie. Mąż preferował wtedy chłodzić się w wodzie o temperaturze 37 stopni.
Węgrzy to chyba jedyny naród, który lubi Polaków! We wszystkich innych krajach dostajemy różne łatki… A tutaj? Często można usłyszeć: magyar lengyel ket jo barat, egyutt harcol ‘s issza borat… Jak wpadniesz w kłopoty czym prędzej po prostu zacznij recytować: Polak Węgier dwa bratanki… i już twój interlokutor jest kupiony i mimo iż nie macie jak się dogadać – przychyli ci nieba.
Węgrzy uwielbiają dzieci, codziennie ktoś się do nas tu uśmiecha. A jeżeli już zobaczą pulchnego bobaska ze złotymi włosami (Junior) to macie gwarantowaną sympatię! Uwielbiam to, że na termach spotykamy głównie osoby starsze, które spędzają tutaj całe dnie. Szkoda, że nie jest tak u nas. W dni ustawowo wolne od pracy w Polsce spotkacie na Węgrzech dużo Polaków.
uwielbiam węgierskie jedzenie i chociaż nie należy do najzdrowszych na świecie to właśnie jest moja ulubiona kuchnia. Zupa rybna, naleśniki a la Gundel, langos, kurtoskalacs, pogacse, panierowane pieczarki, kalafiory czy ser, zupa gulaszowa, galuszki (kluseczki), kiszonki (oni kiszą wszystko! nawet arbuza) i dużo dużo więcej – za wyjątkiem placków po węgiersku! To jest absolutnie polski wynalazek!
Kuchnia węgierska od pewnego czasu bardzo ewoluowała i na gastronomicznej mapie Węgier znajdziecie całe mnóstwo restauracji, które potrafią przyrządzić te z pozoru ciężkie potrawy na lżejszą i pyszniejszą nutę. Natomiast tradycyjne węgierskie restauracje to wciąż kuchnia tłustsza niż słonina u dziadka, pikantna (choć mąż usilnie twierdzi że po prostu odpowiednio doprawiona) no i te porcje… polska babcia feederka nie ma szans.
Nie wierzycie? No to niech wam stanie przed oczami kotlet schabowy wielkości talerza pod którym to znajdziecie pół talerza ryżu a drugie pół opiekanych ziemniaków. Nie-do-prze-je-dze-nia!
A – tylko pamiętajcie o napiwkach, w przeciwieństwie do Polski – to nawet za komuny ludzie – jak to południowcy – z restauracji korzystali – więc ta tradycja nigdy nie umarła. Wręcz przeciwnie, na Węgrzech kelner to zawód.
Nie tak jak u nas gdzie każdy traktuje to jak poślednie zajęcie dla studenta gotowego pracować za minimalną póki szybciutko nie złapie czegoś intratniejszego. Tutaj często spotkacie 50 letniego obera, któremu całe życie doświadczenia pozwala zapamiętać zamówienie wszystkich gości przy stole bez zapisywania i który z gracją i znawstwem zapewni wam miły czas. Tak że 10% i wyżej (mąż mówi że nie wie czy teraz – ale kiedyś nawet kelnerzy płacili podatek od domniemanych napiwków!)
na Węgrzech ceny są dość przyzwoite, a nawet niższe niż w Polsce: pyszne cappucino w kawiarni kosztuje 500 forintów (7,5 złotego) a duże ciacho 800 (około 11 zeta) w zasadzie wszystko jest tańsze, oprócz książek, ale węgierskie lektury możecie sobie pewnie dozować. Oczywiście wszystko zależy od miejsca i budżetu jakim dysponujecie.
zapomnijcie o Toruniu. Na Węgrzech mam wrażenie gdziekolwiek by nie zacząć wiercić dziury – wypływają z nich wody termalne. W Budapeszcie jest na Dunaju Wyspa Małgorzaty – nawet to iż byli na wyspie na środku rzeki nie powstrzymało skubańców – wywiercili dziurę w glebie i co? Są termy? No raczej!
Lubimy jeździć na wakacje przed sezonem, by uniknąć tłumów i upałów, podczas takiej majówki na Krecie z 8 miesięczną Lilą mąż dostał olśnienia – właściwie dlaczego fruwać na all-inclusive? Ryzykować czy aby na pewno pogoda pozwoli zdjąć koszulkę na plaży? Głowić się czy Lila może w tym lodowatym jeszcze morzu chlupać się 15 minut czy 20 – skoro można przecież na pewniaka leżeć calutki dzień w ciepłej wodzie na termach.
Na Węgrzech prawie każdym mieście znajdziesz „thermal furdo” czyli baseny termalne. Chodzimy na nie na całe dnie! Idealne miejsce dla wszelkich nie odrośniętych od ziemi szkrabów. Woda po pas, temperatura jak ze stanu podgorączkowego – brzdąc może calutki dzień zarabiać na swoje odmoczki a sinej wargi nie zobaczysz choćby na zewnątrz basenu leżał śnieg.
Nie wspominając iż są to wody lecznicze, w których warto wygrzać utrudzone kości i wyleczyć się przy okazji z doskwierających nam rodzicielskich dolegliwości. Ceny również są przyzwoite, bo np. dziś za cały dzień pobytu naszej rodziny zapłaciliśmy niecałe 50 zł.
mąż mówi, że dawniej na Węgrzech też były bramki, różne firmy i różne opłaty, aż pewnego dnia państwo pogoniło całe to towarzystwo. Wykupili te wszystkie drogi i ujednolicili opłatę. Za miesięczną winietę zapłaciliśmy jakieś 65 złotych i hulaj dusza piekła nie ma – można jeździć ile się zapragnie. Mapka najlepiej pokaże że w każdym kierunku jest autostrada:
Co czyni z Węgier także dogodną noclegownię na popas w drodze na południe Europy. Uważajcie tylko żeby was nie wciągnęło…
Winietę łatwo i prosto można kupić z waszego wygodnego fotela. Wasz numer rejestracyjny po dokonaniu opłaty trafia do systemu i nie trzeba się trudzić żadnymi niemożliwymi potem do zdrapania z szyby naklejkami. Tu zresztą macie link z dokładną instrukcją:
ZAKUP WINIETY WĘGRY
jak ktoś lubi, to wie że znajdzie tu wszystko, do tego w nienachalnych cenach. Turyści winni, mogą na własnej skórze doświadczyć jak szybko po upadku komunizmu i wiążącej się z nim kolektywizacji można podnieść do skali światowej kilkadziesiąt lat zaniedbań i produkcji na ilość.
Turyści niewinni – niech choć spróbują do słodkiego deseru kieliszek płynnego węgierskiego złota z Tokaju. Tylko i wyłącznie po to istnieją słodkie wina – by uzupełniać lub wręcz nawet zastąpić deser. Natomiast jeśli ktoś nie lubi wina – i tak jest w raju – Węgrzy pomieszają wam w słoneczny dzień w przeróżnych proporcjach białe wino z wodą mineralną – alkohol zrobi swoje a bąbelki uderzą do głowy. Czerwone wino choć w to nie uwierzycie podadzą wam z… coca-colą.
Ten przysmak musicie sami upolować w spożywczaku. Podpowiem tylko że ten pierwszy prawdziwy oryginalny ma opakowanie w czerwone grochy
czyli elderflower – czyli bez.
W każdej postaci, jako syrop do wody, jako syrop do mineralnej – tu wciąż można kupić wodę w syfonie! Są tu Ice-Tea o smaku bodzy jest niebieskiego koloru bodzowa Fanta, bezalkoholowe piwa i radlery z bodzą, alkoholowe piwa i radlery z bodzą, cydr o smaku bodzy, lemoniada z bodzy – pomyśl o czymś mokrym, wilgotnym odświeżającym – na pewno dostaniesz to z bodzą.
Na gorące popołudnia lub ciężkie poranki mąż leczy się białym winem rozcieńczonym mineralną z paroma kroplami syropu z bodzy oraz listkiem mięty…
Budapest
Miskolc i okolice
Debreczyn i Nyíregyháza
Malownicza objazdówka przez Węgry
A na koniec 10 słów żeby wam ułatwić googlowanie w poszukiwaniu wymarzonej miejscówki:
Etterem [yjtterem] – restauracja
Gyerek [dierek] – dziecko
Jatszoter [jatsotyjr] – plac zabaw
Fogylalt [fodźlolt] – lody
Szalloda [sallouda] – hotel
Bor [tu wyjątkowo łatwo – bor]– wino
Furdo [firdy] – termy
Bodza [bodza] – bez
Galuska [goluszka] – lane kluski
Viz [wiiz] – woda (gazmentes – niegazowana)
A żeby dzieci z głodu nie umarły jak nic nie będziecie rozumieć z menu to na ratunek jedno bardzo proste słowo:
Hasabburgonya [hoszabburgońo] – frytki
Żeby nie być gołosłowną dołączam kilkanaście fotek. Więcej pojawi się we wpisach odnośnie konkretnych miejsc, które odwiedziliśmy.
Przyszło nam żyć w takich czasach, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki lub też na jedno kliknięcie. Mamy szeroki dostęp do nowości, ułatwień i gadżetów. Podajemy wszystko dzieciom na tacy, trochę rekompensując to, czego my nie mieliśmy w swoim szaroburym dzieciństwie. Podobno dzieci mają teraz o wiele łatwiej, właśnie ze względu na dostęp.
A ja się z tym nie zgadzam. Albo zgadzam się połowicznie, dzieci mają łatwiej, ale rodzice trudniej.
Nasi rodzice nie mieli tylu możliwości i chociaż chcieli – często nie mogli sobie pozwolić na dostarczenie tylu dóbr. Dostrzegam duży paradoks.
Kiedyś niedobór wszystkich atrakcji i wielka chęć do dostarczania
Dziś NADMIAR i gotowość rodziców do ograniczania
Ostatnio rozmawiałam ze znajomą mamą, która martwiła się, że nie daje 5-letniemu dziecku grać w edukacyjne gry na tablecie. Z jednej strony nie chciałaby zostawiać dziecka w tyle, bo przecież dzieci w tym wieku potrafią puścić ulubioną bajkę na youtubie. Wiedziała też, że prędzej czy później będzie musiała wprowadzić dziecko w świat elektroniki. Zastanawiała się tylko jak to zrobić mądrze.
Od samego początku ograniczaliśmy nadmiar bodźców, co pewnie zdążyliście już dawno zauważyć i skoro tu dalej ze mną jesteście to znaczy, że ta idea jest Wam bliska.
Moja 4- latka, gdybym jej tylko pozwoliła oglądałaby by bajki 12 h non stop i kiedy bym w końcu je wyłączyła to i tak by powiedziała, że to mało.
Nie chcę również popadać w skrajność, a co za tym zupełnie odciąć ją od technologii i udawać, że nie istnieje.
Specjaliści głoszą swoje górnolotne tezy o szkodliwości telewizji, grania w gry, używania aplikacji itd. Czy słusznie? Nie wiem. Wiadomo, lepiej jest wiedzieć niż nie, ale wg mnie, żaden radykalizm nie jest dobry.
Nie ukrywam, że w świat technologii wprowadziliśmy córkę bardzo wcześnie – mało tego, używaliśmy smartfona zamiast smoczka. W sytuacjach podbramkowych, kiedy jazda samochodem się dłużyła lub w restauracji po zjedzeniu obiadu puszczaliśmy jej piosenki z yt. Uspokajała się momentalnie.
Teraz mam mieszane uczucia co do naszego zachowania, ale nie zastanawiam się nad tym, bo wiem, że widocznie nie mieliśmy innej opcji. Włączaliśmy rytmiczną piosenkę w sytuacjach kiedy byliśmy pewni, że marudzi z nudów i jako atrakcję wybieraliśmy smartfon.
Około 2 r.ż zaczęła oglądać dłuższe bajki (5-minutowe), a z wiekiem powoli wydłużaliśmy czas. Od początku też uczyliśmy ją, że smartfon nie jest do zabawy. Nie dawaliśmy go do rąk tylko sami trzymaliśmy lub ustawialiśmy przed nią. Kiedy zobaczyłam, że bajka puszczona przed snem stała się rytuałem to… przestaliśmy je włączać.
Uznaliśmy, że taki nawyk wcale nie jest dobry i wolałabym puszczać bajkę o różnych porach i niezależnie od innej czynności. Taki system zadziałał u nas lepiej, bo skończyły się błagania o „bajecke”.
Są to rzeczy lub bodźce, które na pierwszy rzut oka uspakajają dzieci ale naprawdę tak bardzo angażują zmysły, że dziecko jest wyłączone. Spokój naszego dziecka jest tylko pozorny, bo zazwyczaj w jego układzie nerwowym dzieje się w tym czasie za dużo.
Wyłączenie bajki lub zabranie smartfona zazwyczaj powoduje opór. Tak tak jakby zabrać dziecku środek odurzający. Często bezpośrednio po zakończeniu dzieci potrzebują sporo czasu aby układ nerwowy powrócił do poprzedniego stanu.
4. SPRAWDZONE TREŚCI – warto wiedzieć co dziecko ogląda. My mamy kilka bajek na cenzurowanym i ich nie puszczamy.
5. NIGDY JAKO KARA LUB NAGRODA – akurat my nie stosujemy takich metod, ale wiem, że niektórym się to zdarza. Ale u nas było dość widoczne pewne warunkowanie np. kiedy ja musiałam pracować, włączałam córce bajkę. Ona tak szybko się tego nauczyła, że od rana chodziła za mną i smęciła: „No kiedy w końcu będziesz pracować”, co było dla niej jednoznaczne z tym, że będzie oglądać bajkę. Przerwałam i ten nawyk.
6. CIEKAWSZE ALTERNATYWY – pamiętam, że jak sama byłam mała to miałam bardzo dużą styczność z codziennymi pracami domowymi, czy też zabawami w realu u babci na wsi. Bajka była tylko wtedy kiedy była okropna pogoda, czy też nie było nic ciekawszego. A teraz tak mało dzieci ma styczności z życiem realnym, że ATRAKCJĄ jest dla nich pomoc mamie w gotowaniu czy też podlewaniu kwiatów. Wg mnie nie powinno tak być i warto angażować dzieci do takich prac. Wiecie ile radości sprawia wyczyszczenie liści kwiatka z kurzu mokrym wacikiem? Albo wspólne gotowanie?Ostatnio poprosiłam Lilkę żeby wzięła mokrą chusteczkę i przetarła swoje buty z kurzu. Wiecie co zrobiła? Wyczyściła WSZYSTKIE, które stały w przedpokoju.
7. NIE NA WŁASNOŚĆ – mamy w domu stary tablet, który leży nieużywany i TEORETYCZNIE mogłabym powiedzieć, że jest to jej tablet, gdzie ma swoje bajki, swoją muzykę czy też aplikacje. Nie zrobię tego, bo wtedy wymknie mi się to spod kontroli. Wolę za każdym razem wstawać, włączać, wyłączać i wiedzieć kiedy to robi niż dla wygody odciąć od mojego wpływu. Nie wiem ile lat jeszcze minie, zanim podarujemy jej na własność takie urządzenie.
Jeżeli któregoś dnia zapytam dziecko co by wolało: smartfon do zabawy, czy też robienie wspólne pizzy i odpowie, że to pierwsze to uznam, że poniosłam porażkę rodzicielską.
Tak bardzo często dbamy o bezpieczeństwo i porządek, że zapominamy o podstawowych potrzebach dzieci takich jak kontakt z drugim człowiekiem oraz realne zabawy.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis kliknij: Lubię to lub udostępnij go swoim znajomym https://www.facebook.com/nebuleblog/
Poród to dla wielu magiczna chwila, na wspomnienie którego robi się w sercu ciepło i łzy napływają do oczu. Są też tacy, którzy nie chcą pamiętać – owszem to był najpiękniejszy dzień w ich życiu, ale tylko moment kiedy trzymali już swoje dzieci w ramionach. Reszta chciałaby wymazać to wydarzenie z życiorysu i nigdy o tym sobie nie przypominać – kiedy ktoś mówi im o cudownym, wspaniałym porodzie to tylko się zamyślają i zastanawiają się dlaczego u nich tak nie było i najczęściej obwiniają siebie lub personel medyczny.
Pisałam Wam kiedyś, że jak tylko zaszłam w ciążę myślałam, że będę szukać lekarza, który wypisze mi skierowanie na cesarskie cięcie. Tak bardzo bałam się porodu naturalnego, że nie wyobrażałam sobie jak urodzę moje dziecko.
Jestem mało odporna na ból i przy najmniejszych dolegliwościach pomagam sobie środkami przeciwbólowymi. A już te towarzyszące comiesięcznym, kobiecym katorgom traktowałam zawsze jak jednostkę chorobową. Kiedy znajoma powiedziała mi, że bóle porodowe właśnie przypominają ten BÓL to pomyślałam sobie:
“Anka, no nie dasz rady, szukaj lekarza! Chociażby psychiatry, który wpisze: TOKOFOBIA”.
Mijały tygodnie, a ja miałam już zarysowany mocno brzuch. Mimo tego, że wciąż się bałam, coraz więcej czytałam o porodach różnych kobiet. Oczywiście 95% miało porody fatalne, o których nie chcą pamiętać. Ale znalazłam też kilka wypowiedzi kobiet, że było ok.
Nie było wielkiej tragedii i nawet tak bardzo nie bolało. Na tym zaczęłam się skupiać. Uważam siebie za życiową szczęściarę, więc pomyślałam, że może i mi się uda.
Im bardziej oswajałam się z tematem, tym strach się zmniejszał. W pewnym momencie zaczęłam już szukać szpitala, w którym będę rodzić. Wybór padł na Żelazną. Była to bardzo przemyślana decyzja, podparta wieloma opiniami kobiet, które tam rodziły. Jest to szpital, w którym można urodzić po ludzku – z szacunkiem do mamy oraz dziecka.
Bardzo mi zależało, aby to właśnie tam przyszło na świat moje dziecko. Niestety, dowiedziałam się również, że jest bardzo oblegany i często można zostać odesłanym. Tak bardzo mi zależało, że postanowiliśmy zwiększyć swoje szanse przyjęcia, czyli: ciąża prowadzona u lekarza pracującego w tym szpitalu, szkoła rodzenia ukończona tamże oraz prywatna położna do porodu. O samej położnej napiszę oddzielny post, bo wiem, że to Was interesuje.
Od połowy ciąży byłam już przekonana, że chcę rodzić naturalnie. Jednak nie nastawiłam się tak jak większość kobiet. Powiedziałam do mojego wewnętrznego ja: “Będzie fajnie jak się uda”. Nie stawiałam sobie celu, że urodzę naturalnie i inne opcje nie wchodzą w rachubę. Nie uzależniałam również od tego mojego poczucia wartości. Jeżeli urodzę przez cesarskie cięcie to też ok.
Ma na to wpływ tak wiele czynników, że można na ten temat napisać książkę. Wg mnie trzeba mieć również dużo szczęścia, tak po prostu.
Pamiętacie o tym jak panicznie bałam się bólu porodowego? To na koniec ciąży stwierdziłam nawet, że może spróbuję bez znieczulenia. Wariatka! Chyba omamiły mnie wydzielające się już wtedy hormony i uznałam, że dam radę. Naprawdę zaczęłam wierzyć, że jakoś to dziecko urodzę.
W przygotowaniach bardzo pomogła mi położna. Zdradziła również swoją tajemną metodę, którą zastosowałam i u mnie się sprawdziła.
A teraz napiszę Wam dlaczego boję się pisać lub mówić o moich porodach…bo były cudowne. Urodziłam dwójkę dzieci bardzo szybko, bez znieczulenia. Ból był, owszem, ale przez około 20 minut. Nie wiem dlaczego. Miałam szczęście? Predyspozycje? Wspaniałą położną? Cudownego męża obok?
Ale według mnie zwyczajnie “mi się udało”, bo szereg wydarzeń był bardzo pomyślny i lepiej być nie mogło. Nie mówię głośno, jak świetne były moje porody, bo wiem, że niestety wiele kobiet nie miało tyle szczęścia. Nie chcę potęgować też poczucia winy, które niestety mają – według mnie niesłusznie.
Tak wiele kobiet nie ma takiej możliwości jak ja, zdaję sobie z tego sprawę. Nie umiem postawić się w sytuacji innych osób, ale widzę jak bardzo jest im przykro, że z jakiegoś powodu poród nie poszedł po ich myśli.
Jest mi strasznie smutno z tego powodu, że bardzo dużo kobiet nie może urodzić po ludzku. Szkoda jest mi tych, które rodziły przez 24 h, a na koniec sytuacja była tak dramatyczna, że wszyscy z pośpiechem biegli na salę operacyjną.
Nie wiem co wtedy im powiedzieć. Po prostu tak się dzieje i nie można siebie obwiniać.