kontakt i współpraca
Chyba każdy rodzic chciałby żeby jego dziecko potrafiło samo się ubrać od stóp do głów, szczególnie rano kiedy mamy niewiele czasu na to żeby się przygotować do wyjścia. My dorośli ubieramy się automatycznie i nie zwracamy już na to uwagi. A dzieci? Będą musiały się tego nauczyć. Nie jest to dla nich takie proste. Wbrew pozorom na te czynności składa się mnóstwo precyzyjnych ruchów, które dziecko musi wykonać.
Nigdy nie wyręczaj dziecka w tym, co może zrobić samodzielnie.Maria montessori
Nigdy nie wyręczaj dziecka w tym, co może zrobić samodzielnie.
Ten cytat często mam w głowie kiedy chcę coś zrobić za moje dziecko. Zapala mi się wtedy czerwona lampka i wiem, że powinnam odpuścić – szczególnie wtedy kiedy dziecko komunikuje: “Ja siama/ja siam” i przez godzinę zakłada jedną skarpetę. Często rodzice nazywają to buntem 2-latka lub opieraniem się. Jest to bzdura, dzieci w ten sposób budują swoją osobowość.
Nie ma nic lepszego jak namacalny dowód wykonanej przez nie pracy. Nam może się wydawać, że to takie banalne – dziecko włożyło jeden but i to do tego nie na tą nogę co trzeba. Jest z siebie dumne, a rodzic podchodzi i mówi: “Nie na tą nogę założyłeś”. Jak się czuje wtedy dziecko? Chyba sami wiecie.
Przede wszystkim buduje poczucie własnej wartości. Naprawdę w życiu jest tak niewiele czynności, których efekt widać od razu. Tak jest właśnie z samodzielnym ubieraniem się. Nawet to, że dziecko ściągnęło jedną skarpetę może być dla niego budujące.
To właśnie wtedy uczy się, że ma moc sprawczą. Wie, że ma wpływ na siebie i swoje otoczenie. Jest panem swojego ciała. Uczy się, że to co robię jest ważne i widzę efekt mojej pracy. Nie widzę powodu żeby bić brawa w sytuacji kiedy dziecko samo coś zrobi. Owszem radujemy się i cieszymy z kolejnego kroku milowego, ale uzależniając dziecko od swojej opinii stąpamy po cienkim lodzie.
Kolejnym razem dziecko będzie zakładało skarpetę po to żeby dostać owacje na stojąco. Naprawdę jest to zbędne, dziecko samo widzi, że coś zrobiło i nie musi otrzymywać wzmocnienia z zewnątrz.
Wyobraźcie sobie, że wieczorem lub rano przygotowujecie ubrania dla dzieci, a rano po śniadaniu Wasze dziecko myje zęby idzie do pokoju i ubiera się. Od stóp do głów SAMO wszystko zakłada, wywraca nawet rajstopy i wyciąga rękawy z bluzki, zapina nawet guzik w spodniach i rozporek.
Później przed wyjściem zakłada ciepłe spodnie, buty, zapina kurtkę, zakłada rękawiczki i prosi tylko o zawiązanie szalika. Wydaje się niemożliwe? Mam taki 4- letni model w domu.
To nasza praca i cierpliwość. W tym poście zdradzę jak tego dokonaliśmy oraz przekażę Wam kilka trików, które ułatwiły naukę samodzielnego ubierania się.
Już przed pierwszymi urodzinami nasza córka z uporem maniaka sama ściągała sobie skarpety. Niektórym może się wydawać, że to zabawa albo nawet zwykła złośliwość. A ja z racji z swojego wykształcenia, wiedziałam, że dzieje się coś ważnego – dla niej i dla nas. Uczy się samodzielności.
Ściągała skarpety z coraz większą wprawą, a ja tylko obserwowałam. Widziałam, że sprawia jej to radość i czuje, że robi coś niesamowitego. Miałam komfort, bo rano zazwyczaj nigdzie się nie spieszyliśmy i nie musieliśmy być na umówioną godzinę, dlatego przez 3 lata codziennie ćwiczyliśmy samodzielne ubieranie się.
Przede wszystkim akceptacja tego co robi dziecko.
Najłatwiej jest się rozebrać, dlatego pozwólmy dzieciom w ciągu dnia ćwiczyć tę umiejętność.
Rodzice często postrzegają samodzielne rozbieranie jako nieposłuszeństwo. Dziecko mi robi na złość, bo je ubrałem, a ono poszło w kącik i się rozebrało. Jest to BŁĘDNE myślenie.
Oczywiście wiek podany jest orientacyjnie. To, że dziecko nie potrafi czegoś w danym wieku zrobić nie świadczy o żadnych problemach.
⇓
Poniżej zamieszczam nasz SPOSÓB na zakładanie: swetra, rozpinanej bluzy, kurtki, plecaka:
A tu znajdziecie jeszcze inne dwa sposoby jak to zrobić:
Sposoby na samodzielne ubieranie się
Naprawdę warto uczyć dzieci samoobsługi. Te proste, na pozór czynności są ważne w budowaniu swojej wartości. Dzieci zupełnie nieświadomie ćwiczą wiele ważnych funkcji, które później będą im niezbędne np. przy nauce pisania.
Dziś mam dla Was przepis na przepyszne pączki, donuty czy też oponki. Dawno nic nie piekłam, bo powiem Wam w sekrecie, że trochę ograniczam produkty z bardzo wysokim indeksem glikemicznym. Staram się nie jeść białej mąki, cukru i innych produktów, przez które nie mogę zrzucić pociążowych kilogramów.
Szukam zdrowszych alternatyw, ale wciąż mam smaki na dobre rzeczy. Tak zrobiłam gryczano- pełnoziarniste pieczone pączki, a zwykły lukier zastąpiłam tajemnym składnikiem.
1 1/3 letniego mleka (użyłam orkiszowego)
2 łyżki roztopionego masła
2/3 szklanki cukru trzcinowego
2 jaja
5 szklanek mąki (użyłam: 1 szklanki mąki pszennej, 2 szklanki mąki pełnoziarnistej, 2 szklanki mąki gryczanej) Im więcej mąki ciemnej tym pączki będą twardsze.
szczypta soli
1 paczka drożdży instant (7 g) lub 14 g drożdży świeżych
Jeżeli robimy ciasto z dodatkiem świeżych drożdży to trzeba zrobić rozczyn ,a jeżeli robimy z drożdży suchych – wystarczy dodać je do mąki.
Mąkę przesiać przez sito z drożdżami, a później dodać wszystkie składniki, na końcu rozpuszczony tłuszcz. Wyrabiamy przez kilka minut, aż ciasto będzie sprężyste i gładkie. Kiedy już wyrobimy, wkładamy ciasto do miski, nakrywamy bawełnianą ścierką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (1,5 h).
Po tym czasie odrywamy kawałki i wałkujemy dość grubo (na 13 mm) i wykrawamy kołka (duże kółko to u mnie kubek, a małe to kieliszek). Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, nakrywamy ścierką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (45 min).
Piekarnik nagrzewamy do 180 st. (bez termo) i pieczemy po 8-10 min.
Jeżeli macie multicookera (ja w tym robiłam) to najpierw wrzucacie składniki mokre, później suche a na górę drożdże. Nastawiamy program do ciasta drożdżowego. A po wyjęciu można od razu wałkować i wykrawać.
Oryginalny przepis był inny, jednak ja go zmieniłam na zdrowszy.
3 łyżki zmielonych wiórków kokosowych (mieliłam w młynku do kawy)
łyżka cukru trzcinowego
2 łyżki wody
pół łyżki oleju lub oliwy z oliwek
Wszystkie składniki utrzeć na masę. Aby uzyskać kolor wrzuciłam 3 mrożone maliny i podgrzałam na małym ogniu. Lukier przełożyłam do strzykawki i udekorowałam pączki.
a tu macie Zdrowe przekąski dla dzieci
Leżaczek niemowlęcy – jaki ma wpływ na rozwój dzieci? Czy warto go kupić, czy też lepiej omijać leżaczek z daleka? Rozmawiam dziś z Agnieszką Słoniowską – mgr rehabilitacji, terapeutą NDT-Bobatht, terapeutą Integracji Sensorycznej, trenerką Masażu Shantala, a prywatnie mamą czwórki dzieci.
Anna Trawka: Czy istnieją badania na temat wpływu jaki może mieć leżaczek niemowlęcy na rozwój dziecka? Tak jak kiedyś masowo dzieci chodziły w chodzikach, to teraz siedzą w leżaczkach.
Agnieszka Słoniowska: Może nie tyle są potrzebne badania, a obserwacja dziecka. Rodzic powinien obserwować swoje dziecko – jak wygląda napięcie mięśniowe w stopach i dłoniach, jak leży na twardym podłożu (np. na macie piankowej), a jak ono się zmienia kiedy włożymy je do leżaczka, czyli na miękkie podłoże.
A.S.: Różnica jest taka: jeżeli leżymy na twardym podłożu – ono daje informację dla tułowia gdzie ono się znajduje i wtedy odpowiednie mięśnie napinają tułów czyniąc go stabilnym i dają bazę dla ruchów kończyn. W drugim przypadku tą bazą jest leżaczek niemowlęcy. Dziecko nie musi wykonywać żadnej pracy w centrum ciała i dziecko napięcie mięśniowe buduje na obwodzie.
A.S.: W postaci zaciskania rąk, spinania, ściągania palców stóp w dół. Stopa, która dobrze się porusza to jest tzw. stopa pływająca, która porusza się spontanicznie we wszystkich kierunkach. Natomiast stopa dziecka, które przebywa w leżaczku jest stopą często obciągniętą w dół albo skrajnie zgiętą do góry. Nie jest to stopa luźna. Żeby luz był w stopie musi być aktywność w centrum ciała.
A.S.: Myślę, że nie. Jeżeli ja bym pokazała te różnice to pewnie tak. Jednak bez takiego instruktażu rodzic nie wie, że nie jest to prawidłowy wzorzec. Rodzic najczęściej widzi, że dziecko kopie nogami i nawet się cieszy z tego powodu, że dziecko nauczyło się bujać w leżaczku niemowlęcym. Tymczasem dziecko nauczyło się huśtać mięśniami zginającymi i prostującymi nogi, nie wiedząc nic o swoim tułowiu. Siedząc w leżaczku tułów nie wymaga koordynacji mięśniowej.
Stelaż leżaczka przejmuje kontrolę za dziecko. Rodzic często się z tego cieszy, że dziecko nauczyło się kopać, ale kiedy przełoży dziecko na twarde podłoże to jest zdziwiony, że już tego nie potrafi. Przykleja wtedy ręce, nogi do podłoża i nie wie co ma z nimi zrobić, bo musi ich używać żeby stabilizować tułów.
A.S.: Tak, a na brzuchu to już zdecydowanie. Dziecko siedząc w leżaczku nabiera przekonania, że jego głowa jest przez kogoś lub coś zawsze trzymana. Nie jest odpowiedzialne za pracę głowy, przy czym w leżaczku jest położona ona najwyżej i dziecko więcej widzi. Przez to, że się buja prawie cały czas to dostarcza sobie wiele bodźców wzrokowych – tak jak na huśtawce. Obraz jest lekko zawirowany i nie może fiksować wzroku na konkretnych przedmiotach.
A.S.:W momencie kiedy dziecko jest na brzuchu to musi samo dźwignąć głowę, co więcej – musi wypychać ręce przed ciało napinając mięśnie brzucha. A dziecko leżąc w leżaczku nie ma możliwości napiąć mięśni brzucha. Rodzic sam może spróbować czy jest to wykonalne próbując wstać z miękkiego leżaka mając np. książkę w ręku. Jest to zwyczajnie niemożliwe. Na miękkim podłożu nie da się pracować mięśniami brzucha.
A.S.: Leżaczek niemowlęcy również opóźnia pozycję czworaczą. Wszystko to rozbija się o wzorzec podciągania i pchania:
pchanie: wyciąganie rąk przed twarz, napinanie brzucha i stanie na całych stopach np. podczas stania przy ścianie. Jeżeli ją pchamy rękami to stopy będą stały mocno na ziemi i jeżeli dzieci stosują ten wzorzec to są dobrze skoordynowane np. później wstają z pozycji „na misia” lub opierając się o coś.
Dzieci, które większość czasu spędzają w leżaczku wstają przez podciąganie. Czyli przez przyciąganie rąk do ciała, zaciskanie dłoni. W efekcie stają na palcach lub mają bardzo szeroko rozstawione stopy.
A.S.: Jeżeli dziecko staje przez pchanie to wtedy buduje się baza w centrum, która jest niezbędna do rozwoju małej motoryki. Dziecko czuje że stoi twardo na ziemi – dosłownie i w przenośni, bo równowaga w ciele korzystnie wpływa na poczucie bezpieczeństwa emocjonalnego. A jeżeli dziecko rozwija się przed podciąganie (do siadu, do stania) to wciąż pozostaje w odruchach pierwotnych i one uniemożliwiają dziecku dalszy rozwój np. koordynację oburęczną, umiejętność pisania, koordynację wzrokowo-ruchową.
Możemy powiedzieć że dziecko nie staje na nogi, a pionizuje się dzięki rękom. Kontrola postawy oparta na informacji płynącej z kończyn górnych upośledza ich funkcje np. Ma to wpływ na dalsze życie: dzieci mają napięte mięśnie karku, szybko męczą się im oczy podczas czytania. To wszystko utrudnia również obuoczne widzenie, patrzą raz jednym raz drugim okiem. Powstają również zezy ukryte. Niestety, niewłaściwa pielęgnacja w okresie niemowlęctwa ma wpływ na gotowość szkolną
A.S.: Dokładnie, a my musimy przerobić cały rozwój motoryczny od początku. Zamieniamy wzorce podciągania na pchania. Znowu uczymy pozycji czworaczej, stabilizacji obręczy, wyciągania rąk nad głowę, siedzenia bez podpierania głowy i bez potrzeby ciągłego poruszania się na krześle. Rodzice na początku często zaprzeczają diagnozie, bo ich dziecko wygląda na bardzo sprawne, ruchliwe. Lubi się wspinać, być ciągle w ruchu.
A.S.: Nie, bo ma zły wzorzec. To wszystko wykonuje kończynami, a nie tułowiem. Jak poprosimy dziecko, żeby stanęło w czworakach i np. podniosło jedną rękę do góry (po pierwsze wiele z tych dzieci nie potrafi przyjąć takiej pozycji, bo narzekają, że boli je nadgarstek albo łokieć), a już oderwanie jednej ręki od podłoża i wyciągnięcie jej z wyprostowanym łokciem jest niemożliwe. To jest właśnie paradoks, bo te dzieci wydają się być świetnie rozwinięte.
A.S.: Żeby prawidłowo rozwijała się koordynacja wzrokowo-ruchowa dziecko potrzebuje stabilnego, nieruchomego podłoża. Aby dziecko rozwinęło koordynację ręka-oko czyli np. sięgnęło po rzecz, która je interesuje musi najpierw ZAFIKSOWAĆ, zatrzymać wzrok na danym przedmiocie. Jeżeli dziecko cały czas jest w ruchu spowodowanym bujaniem leżaczka to ta fiksacja jest znacznie opóźniona i dziecko będzie sięgać po przedmioty o wiele później.
A.S.: Dziecko, które siedzi w leżaczku nie jest w stanie używać obu rąk na raz. Nie da rady badać swojego pępka, kolan, stóp obiema rękoma na raz. Jest w stanie dotknąć tylko prawą ręką prawego kolana i nic więcej. Pasy również uniemożliwiają przekraczanie linii środka ciała, która jest niezbędna do dalszego rozwoju.
Te wszystkie trudności wychodzą później kiedy np. musi zapiąć sobie guziki, nawlec sznurówkę do buta, jeść sztućcami lub też pisać w szkole. Do tego potrzebna jest koordynacja oburęczna. Te czynności są uwarunkowane pielęgnacją już w wieku niemowlęcym.
A.S.: Wiele dzieci, które przebywało w niemowlęctwie w leżaczku wychodzą na prostą. To są te dzieci, które oprócz leżaczka spędzały czas również na podłodze, w chuście, w wózku na brzuchu, były prawidłowo noszone, a ok. 2 roku życia były motywowane do bardzo intensywnego treningu ruchowego i mogą nadrobić zaległości. Niestety większość rodziców korzysta z dobrodziejstw cywilizacji i dzieci jeżdżą w wózkach do 3, 4 roku życia i nie są w stanie wyrównać tych deficytów.
Coraz częściej spotykam dzieci wyręczane w samoobsłudze, nie wdrożone do obowiązków domowych. Bezsprzecznie, codzienne praktyki w postaci zamiatania, odkurzania, składania ubrań, skarpetek czy wreszcie wiązania butów są doskonałą bazą ruchową dla prawidłowego rozwoju.
A.S.: Jestem zdania, że specjaliści POWINNI rodziców informować o zagrożeniach, a rodzic ma sam zadecydować mając już tę wiedzę. Ja rodzicom nigdy nie zakazuję niczego, ale informuję, że jeżeli muszą korzystać z leżaczka to żeby było to rzeczywiście 20 minut dziennie (a nie 40, czy godzina) i żeby od razu po wyjęciu dziecko przebywało na podłodze.
Najważniejsza w rozwoju jest różnorodność: dzieci powinny przebywać trochę na rękach, trochę w chuście, na podłodze, w wózku itd. Trzeba zachować zdrowy rozsądek. NIEBEZPIECZNE jest kiedy dziecko spędza czas wyłącznie: w chuście lub w leżaczku albo jest stale na rękach i to w jednej, i tej samej pozycji..
A.S.: Bo otrzymuje dwie narzucone z zewnątrz rodzaje stabilizacji. Chusta daje przepiękną stabilizację, dziecko czuje siebie w kontekście rodzica, czuje bliskość. Później wkładamy je do leżaczka i jest tam przeszczęśliwe, bo nie musi dużo pracować. Wystarczy, że lekko ruszy nogą i już się kołysze, ma bardzo dużo bodźców wzrokowych. Leżaczek świetnie karmi wzrok. Jeżeli są to tylko dwa środowiska i jest w końcu położone na podłodze musi się zmierzyć samo ze sobą, to często powoduje bardzo dużą frustrację. Jest oczywiste, że oglądanie kurzu pod kanapą jest znacznie mniej atrakcyjne niż krajobraz z nad barku rodzica.
A.S.: Najlepsza jest różnorodność i w jej ramach również aktywności podłogowe. Wtedy umożliwiamy dziecku rozwój samodzielności. Dziecko, które ma władze nad swoim ciałem ma kompetencje do tego by uczyć się słuchać swojego ciała, swoich potrzeb, rozpoznawać emocje. Dzieci sprawne ruchowo znacznie lepiej radzą sobie w sytuacjach stresujących, łagodniej przechodzą okres lęku separacyjnego. Pomagamy dziecku uczyć się samodzielności i prawidłowo interpretować informacje ze swojego ciała: ”Masz kompetencje do tego żeby czuć siebie. Masz władzę nad swoim ciałem.”
A.S.: Kiedy dziecko zaczyna marudzić to najczęściej się nudzi. Warto z dzieckiem bawić się jego własnym ciałem, a nie od razu sięgać po stymulujące zabawki. Pokazać dziecku gdzie ma kolana, a gdzie stopy. Próbować się turlać, czy też dociskać stawy. Doskonałą formą stymulacji jest masaż, spontaniczny, może być przez ubranie, czy tez na gołe ciało, dłonią, pluszaczkiem, czy każda inną zabawką. Pamiętając o różnorodności również w tempie i sile dotyku z pewnością będziemy korzystnie wpływać na rozwój malucha.
Większość zabawek stymuluje tylko wzrok, a to właśnie ten zmysł jest najsłabiej rozwinięty. Tak naprawdę to dotyk i ukł. przedsionkowy są najlepiej rozwinięte. Lepiej jest używać tych zmysłów w zabawach. A my wkładając dziecko do leżaczka i owszem stymulujemy zmysł przedsionkowy, ale z różnorodnością ruchu ma to niewiele wspólnego. chcemy je spacyfikować żeby jak najmniej czuło i ruszało się, a na dodatek karmić wzrok, który jest niedojrzały. Przez to przestymulowujemy dziecko i ono zapomina o swoich kompetencjach dotykowych i ruchowych, z którymi się rodzi.
A.S.: Pas na kroku, zarówno w leżaczkach jak i fotelikach może stymulować krocze. Dzieci z obniżonym napięciem mięśniowym w centrum ciała mogą stosować onanizm jako formę poznania/czucia własnego ciała, gdyż ich bazowe napięcie jest niewystarczające do kształtowania prawidłowego schematu ciała. Krótko mówiąc – dziecko spinając mięsnie miednicy może wreszcie poczuć ten obszar. Z tego samego powodu te same dzieci mogą mieć potrzebę gryzienia i ściskania przedmiotów, ludzi – dopiero wtedy czują mięśnie żuchwy, rąk.
Ten wpis jest źródłem wielu bardzo ważnych informacji jeśli chodzi o leżaczek niemowlęcy i temat jego używanie. Nigdzie indziej w sieci nie znajdziecie tak rzetelnej wypowiedzi w tym temacie. Dlatego mam do Was prośbę o kliknięcie “Lubię to” oraz udostępnienie TUTAJ. W ten sposób dotrze do jak największej ilości osób.
Agnieszka Słoniowska oprócz terapii prowadzi również warsztaty dla rodziców (przyszłych rodziców) na temat pielęgnacji neurorozwojwej i masażu Shantala. Warto obserwować jej profil klik
zobaczcie tez wpis Leżaczek bujaczek i Skoki rozwojowe
zapraszam też na wpis 10 ciekawostek o rozwoju dzieci o których nie przeczytasz w żadnym poradniku!
Jeszcze niedawno kiedy pisałam o zabawkach dla niemowląt, byłam dość mocno zaskoczona, że mój syn rzeczywiście się nimi bawi. Każdy przedmiot, który pokazywałam w poście zajmował go na kilka minut (co jest całkiem normalne w tym wieku i nie należy się spodziewać, że dziecko pół godziny będzie się bawić jedną grzechotką).
Wraz z szybkim rozwojem motorycznym pojawiło się zainteresowanie przedmiotami codziennego użytku. Odkąd Julek się przemieszcza to eksploruje otoczenie z ogromną pasją. Wszystkie napotkane przedmioty bada organoleptycznie, ZAWSZE wkładając ów obiekt do jamy ustnej. To również jest normalne, w końcu w buzi jest dużo więcej receptorów niż na opuszkach palców i tak dzieci poznają faktury, smaki, a nawet temperaturę.
Musieliśmy usunąć wiele niebezpiecznych przedmiotów oraz zabezpieczyć mieszkanie przed ruchliwym niemowlakiem. Zabawki przestały go interesować, a na topie są przedmioty codziennego użytku. Nakrywka od garnka i drewniana łyżka zajmie go na wiele dłużej niż grzechotka. W związku z tym często buszuję po szufladach i szukam ciekawych i BEZPIECZNYCH dla niego rzeczy.
Często zbieram przedmioty i wkładam do koszyka. Tak łatwiej jest je przenosić i nawet wyjmować.
Jak je zrobić? Właściwie nie potrzebujecie niczego specjalnego. Za koszyk może nawet służyć miska. Zbieracie przedmioty wg jakiejś cechy i wkładacie do koszyka i podajecie dziecku do zabawy. Chociaż podczas selekcji rzeczy zwracam uwagę na bezpieczeństwo to i tak mam zawsze dziecko na oku. Nie są to przedmioty z atestami itd. dlatego jestem wtedy blisko.
To tyle! Miłej zabawy i smacznej kawy:)
Zawsze można też dziecko włożyć do ogromnego “kosza sensorycznego” 😉
Basen z kulkami MiniBe
A jeżeli macie w domu starszaka, którego też chcecie czymś fajnym zająć to polecam układanie patyczków.
Pomysł stąd. Szablon do wydruku Snowflake-Busy-Bag
Jeżeli szukacie podobnych zabaw dla starszaków to polecam moje wpisy: zabawki z recycylingu, 10 zabawek, które każdy ma w domu, zabawki z gospodarstwa domowego
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis kliknij “Lubię to” na moim profilu na facebooku: https://www.facebook.com/nebuleblog/
Każdy z nas ma ogromny wpływ na to jak i kiedy będą mówiły nasze dzieci. Pewnie jesteście ciekawi jak w sposób naturalny stymulować rozwój mowy dziecka.
Jeśli masz wątpliwości co do rozwoju mowy swojego dziecka zapisz się na konsultację do logopedy.
Jakiś czas po napisaniu tego wpisu zostałam autorką serii książek dla dzieci – są idealne jako pierwsze książki dla dzieci . Ich głównym zadaniem nie jest dostarczanie rozrywki – ale właśnie stymulacja najmłodszych do komunikacji z rodzicami. Dostępne tylko tu:
Żeby było obiektywnie, tu ich recencja od Aktywne Czytanie:
To już tradycja, że co roku robimy własnoręczne prezenty na Dzień Babci i Dziadka.
Dwa lata temu robiliśmy takie odciski wg wpisu Pomysły na prezent
A rok temu świece i kubki Prezent dla babci i dziadka
Co roku staram się wymyślać takie prezenty żeby to Lilka umiała je zrobić (z niewielką moją pomocą). Zawsze biorę pod uwagę jej zainteresowania i umiejętności. Wolę żeby rzecz, którą wykonuje była krzywa, ale zrobiona przez nią. Jak najmniej staram się ingerować w cały proces. W tym roku moje dziecko uwielbia różnego rodzaju wyklejanki, wycinanki, kolaże itd.
Wykorzystałam wszystko to co mieliśmy w domu, nawet nie musiałam nic kupować. Zdaję sobie sprawę, że półprodukty, które pokażę poniżej nie znajdują się w każdym domu. Ale wiele z nich można przecież zastąpić tym co akurat mamy w domu. Na nitkę można nawlec stare koraliki lub nawet drobny makaron i pomalować farbami.
Zakładka może być z kartonu z rysunkiem albo nawet można wszystkie rzeczy wkleić do… szerokiej przeźroczystej taśmy klejącej. Będzie taki sam efekt jak z laminarki. Można również powycinać literki z gazet i poprzyklejać.
O drewnianych koralikach pisałam we wpisie Niebanalne pomysły na prezent
Dzieci będą mogły stworzyć coś same i naprawdę będą z siebie dumne.
Nasza praca:
Wydrukowałam zdjęcia z naszego Instagramu
Do środka włożyła różne ozdoby: brokat, piórko, cekiny, śnieżynki. Kupuję te półprodukty tutaj Mają również sklep stacjonarny na Żelaznej. Często tam zaglądam z Lilką, bo ona uwielbia tworzyć różne rzeczy, a tam jest wszystko.
Kiedy kompozycja była już gotowa całość skleiłam laminarką. Ale tak jak pisałam wyżej można równie dobrze użyć szerokiej, przezroczystej taśmy klejącej – efekt będzie podobny.
Na koniec zrobiłam dziurkę i przyczepiłam na sznurku koraliki z napisami.
Gotowe:)
Myślę, że dziadkom spodoba się ten prezent. Wydrukuję jeszcze z Printoteki gotowe laurki z napisami i wszystko wyślemy razem.
Jak wiecie nie przepadam za typowymi kuleczkami (Dlaczego) i przed takimi miejscami wzbraniam się maksymalnie. Jednak moja czytelniczka napisała do mnie meila o treści:
Hej Aniu, jestem stałą czytelniczką Twojego bloga i wielokrotnie korzystałam z polecanych przez Ciebie na jego łamach sposobów spędzania czasu z dzieckiem w Warszawie. Teraz sama chciałam Ci polecić miejsce, które odwiedziliśmy niedawno z naszym prawie 3 -letnim synkiem. To miejsce to Klockownia – sala zabaw z klockami (różne rodzaje i wielkości). Naprawdę świetnie się bawiliśmy, w załączeniu przesyłam kilka zdjęć 🙂 Jest tam też kącik dla mniejszych dzieci więc Julek też by pewnie miał się czym bawić. Co do ceny – to my akurat trafiliśmy na promocję i drugi rodzic wchodził bezpłatnie więc 2h zabawy kosztowały nas łącznie 35 zł. Dzieci do 9 miesiąca chyba wchodzą bezpłatnie. Może będziesz chciała odwiedzić 🙂
Klockownia znajduje się na Bródnie, na ul. Rembielińskiej w malutkiej galerii handlowej. Świetnie, że jest parking podziemny – jest to duże ułatwienie szczególnie zimą.
Na 2 piętrze na dość dużym metrażu znajduje się Klockownia. Julek akurat zasnął, więc uznałam to za sprzyjający warunek. Powitała nas bardzo miła Pani animatorka i przedstawiła panujące zasady.
Dzieci bawią się w skarpetkach lub miękkich kapciach. Nie można wjeżdżać wózkami – nie ukrywam, że byłam lekko rozczarowana, ale później już zrozumiałam dlaczego. Podłoga jest wyłożona dywanem i mogłaby się zabrudzić. Jednak Pani z obsługi pozwoliła mi postawić wózek tak żebym widziała śpiącego w wózku Jula.
Za 2 h zabawy zapłaciłam 30 zł. Drugi rodzic również płaci ze wejście. Dostałam kluczyk do szafki i żółty zegarek, który mierzy czas i można nim płacić w kawiarni.
Sama Klockownia jest ABSOLUTNIE genialna. Lilka bawiła się znakomicie w różnych strefach, a kiedy obudził się Junior to również skorzystał z ogromnej powierzchni do eksplorowania. Dzieciom bardzo się podobało. Z Lilką musiałam negocjować wyjście, a to się rzadko zdarza, bo zazwyczaj po godzinie jest już znudzona.
Miałam oczywiście obawy, czy jest czysto itd. jednak miejsce jest bardzo zadbane i nie miałam żadnych wątpliwości. Julian raczkował i stawał przy większych konstrukcjach. Bez problemu ogarnęłam 2 dzieci, a nawet napiłam się kawy.
Od jakiego wieku jest Klockownia? Myślę, że raczkujące niemowlę będzie się tam już dobrze bawiło.
A jaka jest górna granica? To zależy od dziecka, ale myślę, że do 10 lat spokojnie.
Dodam, że starsze dzieci można tam zostawić i np. iść na zakupy spożywcze obok. Pierwszy raz mogłabym taką ewentualność rozważyć, bo miejsce jest naprawdę bezpieczne.
Na terenie Klockowni jest mała kawiarnia, gdzie można zamówić (dobrą) kawę i ciastka.
Podsumowując jest to naprawdę ciekawe miejsce na mapie Warszawy. Klockownia jest dobrą alternatywą dla placu zabaw- szczególnie w okresie zimowym.
Z pewnością tam wrócimy, a może nawet zorganizujemy tam Lilki urodziny (jest taka opcja).
Koniec roku to dobry czas na podsumowania. Ja już nie robię postanowień noworocznych, bo prawie ZAWSZE ich nie spełniam. Jednak jest coś do czego dążę i dziś chciałabym się z Wami tym podzielić.
Moje postanowienie, które realizuję już od dawna to być szczęśliwym. Tak po prostu. Być szczęśliwą matką, żoną, kobietą i nic więcej.
Tak, dokładnie. Nie stosuję żadnych zasad. Wiecie dlaczego? Bo powodują odwrotny skutek niż był zamierzony. A każda próba kończy się wyrzutami sumienia i poczuciem beznadziejności. Tak więc, wyzbyłam się wielu zasad, których trzymałam się kurczowo i jestem bardziej szczęśliwa.
Mówisz tak czasami na siebie? Ja tak. Szczególnie wtedy kiedy robię coś co sobie inaczej założyłam. Jeżeli myślisz o sobie tak kilka razy dziennie, że jesteś złą matką to znaczy, że jesteś… BARDZO DOBRĄ MATKĄ. Prawdziwe “złe matki” nie zastanawiają się nad tym i nie mają autorefleksji.
Pamiętam jak kiedyś na grupie facebookowej przeczytałam post mamy dwójki dzieci, która zapytała co inne mamy robią z pracami swoich dzieci. Chodziło oczywiście o te na kartkach: rysunki, głowonogi, niedomknięte kołka, bohomazy i inne wytwory. Byłam tego ciekawa, bo sama wieszałam na ścianie je bardzo rzadko.
Ta mama napisała, że prawie wszystkie prace skanuje i wrzuca ja do specjalnego folderu na komputerze. Trzyma je na pamiątkę żeby dzieci mogły je sobie kiedyś obejrzeć.
A co robię ja?
Najczęściej wyrzucam jak Lilka nie widzi. Czasami zdarza się, że później ona tego szuka, więc jej mówię, że skoro obrazek nie został przypięty do lodówki lub taśmą do ściany to uznałam, że jest jej niepotrzebny i można go wyrzucić.
Ale poczułam zakłucie w serduszku mojego cudownego macierzyństwa. ZŁA MATKA ZE MNIE, że nie skanuje tych wszystkich wytworów.
A później sobie pomyślałam, że to bez sensu. Czy ja bym chciała teraz w życiu dorosłym oglądać swoje bohomazy? Nie! Nie ma sensu tak się kotwiczyć w przeszłości. Żyję tu i teraz.
Tak, wiem czasami trudno wyluzować. Ale czasami jest to najlepsza metoda. Nie ma idealnych ludzi, każdy popełnia błędy i na nich się uczy. Milion razy dziennie zastanawiam się, czy zrobiłam dobrze czy też nie. Teraz mam taką metodę, że w chwilach wątpliwości tłumaczę sobie, że widocznie to było wówczas najlepsze wyjście.
Tak jak Wam już pisałam wieczorem ogarniam lekko ten rozgardziasz bajzel na kółkach tak żeby rano nie wstać w mieszkaniu, które wygląda jak po wybuchu granatu. Mój mąż wieczorem sprząta kuchnię, a ja resztę. Dziś np. odkurzałam z Julem w nosidle żeby mieć czas na pracę na drzemce.
Taaaak, pewnie myślicie, że u nas codziennie jest pyszne pożywne śniadanko. Jak już jestem taka szczera, to piszę prawdę. W tygodniu śpię z Julem do około 8.30 i Daniel nasypuje Lilce płatki – dodaje mleko.
Posmaruje bułkę masłem lub naleje oliwy z oliwek na talerz. Ona o 8.30 ma dobre, ciepłe śniadanie w przedszkolu, więc tam ją lepiej karmią niż w domu. Czy mam z tego powodu wyrzuty. Kiedyś miałam, a teraz jestem wdzięczna.
BARDZO BYM CHCIAŁA robić owsianki, jaglanki itd. Ale odkąd jest Jul nie mam jak. Odpuściłam temat.
Bywa i tak (nawet 3 razy w tyg), że nie robię obiadu. To się już zmienia, bo Jul zaczyna jeść coraz więcej i zwyczajnie muszę. Najczęściej kupuję obiad w barze mlecznym przy Lilki przedszkolu lub wyjmuję z zamrażarki pierogi. Z tego powodu też ma wyrzuty sumienia. Ale zamierzam się poprawić!
p.s. Czasami jemy parówki i słodkie serki.
Oj jakże ja bym chciała żeby to było DUŻO I BARDZO EFEKTYWNEGO czasu. Niestety biorę to co mam i się nad tym nie zastanawiam. Nie odpuszczam jedynie usypiania Lilki. Mogłabym włączyć jej kołysankę z DUBI, czy też projektor z muzyczką, ale nie chcę.
Chcę jak najdłużej móc ją usypiać. Może wydawać się Wam to dziwne, bo Lilka dałaby radę sama zasnąć. Ale to jest właśnie ten, mój czas 1:1 tylko z nią. Bardzo rzadko się zdarza, że usypiam dwójkę na raz. Staram się mieć właśnie ten czas dla niej i mam.
W tym roku chcę kilka razy wyjść z nią sama, tak jak było kiedyś.
Słucham biernie, kiwam głową, robię po swojemu. Zasada, która uratowała moje macierzyństwo. To TY znasz najlepiej swoje dziecko, nie jakaś Anka z bloga nebule. Zajęło mi to trochę czasu, jednak wiem, że “złote rady” nie działają.
Tak rzadko słuchamy swoich dzieci, szczególnie tych mniejszych. Naprawdę wiele razy to one pokazują nam najwłaściwsze rozwiązanie, a my szukamy, myślimy, zastanawiamy się. Robienie rzeczy na siłę NIE DZIAŁA. Uwierzcie mi!
Myśl czasami o sobie i swoich potrzebach. Kiedy jestem zła, chodzę i podnoszę głos – wiem, że to moja wina. Dlaczego moja? Bo gdzieś wyczerpałam swoją energię i jej nie odbudowałam. Najczęstszym winowajcą u mnie jest praca (za dużo siedzę na telefonie).
Matkom tak często brakuje takiego poczucia, że są wystarczająco dobre. Ja też na wielu polach mocno odpuszczam, ale wiem, że tego właśnie mi trzeba. Bez przesady z tym krytycyzmem.
Nie planuję, nie zapisuję swoich planów, nie myślę o tym co będzie za pół roku. Nie mam żadnego planu dnia, idę na żywioł. Wiele razy sobie coś zaplanowałam i to nie wyszło, byłam zła na siebie i zwalałam winę na siebie. Tymczasem to nie tylko moje przewinienia.
Przy drugim dziecku bardzo rzadko spoglądam na zegarek, nie wiem ile czasu spało, o której poszło spać lub ile razy się obudziło. Dzięki temu jestem szczęśliwa, bo skupiam się na rzeczach ważniejszych.
Teraz po dwóch tygodniach chorowania cieszy mnie wszystko. Bardzo spokorniałam i niewiele mi trzeba do szczęścia. Ten cały antyporadnik jest właśnie po to, żebyś inaczej spojrzała na siebie, na swoją rodzinę i się zastanowiła co jest naprawdę ważne.
Zdjęcie tytułowe Fabryka przygody
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis kliknij “Lubię to” na moim profilu na FB: https://www.facebook.com/nebuleblog/
Test Nifty jest jednym z badań prenatalnych, które można wykonać będąc w ciąży. W dzisiejszym wpisie napiszę Wam moją opinię oraz wnioski, czy warto zrobić ten test.
Jak wiecie moja droga do macierzyństwa po raz drugi nie była usłana różami (Przerwane oczekiwanie). Kiedy w końcu dotarłam do 13 tygodnia wierzyłam, że się uda. Skoro jestem już tak daleko to znaczy, że teraz będzie inaczej i donoszę tę ciążę. Jednak życie znów dało nam prztyczka w nos i sprowadziło na ziemię.
Boisz się cieszyć. Nie ma minuty żebyś o tym nie myślała. Raz masz w głowie szczęśliwe zakończenie, a za chwilę lecisz do łazienki, bo poczułaś malutki skurcz w podbrzuszu. Każde badanie USG to koszmar. Czekasz tylko żeby usłyszeć tętniące serce.
Teraz już prawie tego nie pamiętam. Ale kiedy zaczynam drążyć to przypominam sobie masę niepewności, strachu, łez i… nadziei. Nadzieja podobno umiera ostatnia. Tak też było u nas.
Drugą ciążę straciłam dzień przed USG prenatalnym w 12 tygodniu. Do tego czasu w ciąży z Julkiem byłam chodzącym kłębkiem nerwów. Żyłam z dnia na dzień. Wiedziałam dokładnie, który to tydzień ciąży, a nawet który dzień. Dzień przed tym USG nie mogłam nic nawet jeść. W drodze na badanie kręciło mi się w głowie, a przed gabinetem myślałam, że zemdleję.
Kiedy w końcu lekarka przyłożyła głowicę USG do mojego brzucha i usłyszałam bijące serce – odetchnęłam z ulgą. “Teraz już będzie dobrze”- pomyślałam. Spojrzałam ze łzami w oczach na mojego męża i ścisnęliśmy sobie dłonie.
Lekarka przez dłuższą chwilę się nie odzywała. Najpierw myślałam, że tak bardzo przykłada się do swojej pracy i milczy. Widziałam też, że kilkanaście razy wykonuje różne pomiary. W końcu się odezwała, a mi zrobiło się słabo…
“Niestety przezierność karkowa jest w samej górnej granicy normy. To wciąż norma, ale z jakiegoś powodu jest podwyższona. Reszta parametrów ok”
Nie musiała mi tłumaczyć co to znaczy, bo ja to wiem. Podwyższone NT może świadczyć o wadach genetycznych u płodu.
Wyszliśmy stamtąd i byliśmy mocno skołowani. Co robić? Jakie wyjście będzie dla nas najbardziej korzystne?
W domu przemyśleliśmy na szybko, że test Pappa nie jest dobrym wyjściem, bo jednak bazuje na statystyce. Może nas zmylić, a na amniopunkcję po złym wyniku testu bym i tak się nie zdecydowała.
Najpierw uznaliśmy, że nie zrobimy nic. Dziecko na pewno jest zdrowe i wszystko będzie dobrze. Jednak, jak to ja, zaczęłam czytać historie w sieci. Przeczytałam również, że u kobiet z mutacją MTHFR jest zwiększone ryzyko urodzenia dziecka z wadą genetyczną.
Nie mogłam spać, bo tylko się zastanawiałam czy dobrze robimy. W końcu pomyśleliśmy, że może warto zrobić test Nifty. Jedyne co nas powstrzymywało to cena (2300 zł). Jednak mój mąż widział w jakim jestem stanie i wiedział, że jeżeli ten test może rozwiać wszelkie (99,5 %) wątpliwości to warto zapłacić tyle pieniędzy.
Okazało się, że w wielu warszawskich przychodniach wykonują go od ręki. Przeczytałam, że wystarczy być na czczo i udać się do wybranego miejsca. Nie zalecano picia dużej ilości wody przed pobraniem próbki (krew wtedy jest bardziej gęsta).
W rejestracji powiedziałam, że chcę wykonać ten test, zapłaciłam i czekałam na swoją kolej do gabinetu pielęgniarki. Przed badaniem przeprowadziła ze mną krótką ankietę. Jest kilka przeciwwskazań do wykonania testu. Pielęgniarka pobrała próbkę krwi i poinformowała mnie, że na wynik czeka się ok 9 dni roboczych.
Dni na szczęście płynęły szybko i kiedy dostałam SMS (po 5 dniach roboczych), że wynik jest do odbioru pędziłam z Lilką pod pachą do przychodni. Kiedy otworzyłam kopertę i zobaczyłam słowa:
“Nie stwierdzono podwyższonego ryzyka trisomii chromosomów 21, 18 lub 13 pary ani nieprawidłowości w zakresie liczby chromosomów płci. Zespołów delecyjnych nie stwierdzono. Badany płód jest płci męskiej.”
Z perspektywy czasu myślę, że to była najlepsza decyzja jaką mogliśmy podjąć. Z racji tego, że wcześniejsze wydarzenia mocno nas doświadczyły to wynik testu Nifty naprawdę nas uspokoił. Od momentu kiedy go odebrałam moja ciąża przebiegała o wiele spokojniej. Wiedziałam, że syn jest zdrowy i tego się trzymałam.
Jedynym minusem testu Nifty jest cena. Jednak z perspektywy czasu wiem, że spokój w ciąży jest bezcenny i zrobiłabym go ponownie.
W dzisiejszym wpisie pokażę Wam moje sprawdzone pomysły na przechowywanie książek dla dzieci. Książek w naszym mieszkaniu wciąż przybywa. Co prawda jest spora rotacja, bo mam genialną bibliotekę koło domu. Staram się również oddawać niektóre pozycje (koleżankom z młodszymi dziećmi lub do biblioteki), ale wciąż mamy ich sporo.
Z książkami dla dorosłych nie ma takiego problemu, bo wystarczy, że przeczytaną książkę odstawię na regał. Nie zaglądam do niej 20 razy dziennie (jak się czasami zdarza dzieciom). Jak w takim razie przechowywać książki aby:
Dodam jeszcze, że wyjęte mam tylko książki, które są dla tego wieku, w którym są obecnie dzieci. Inne mam schowane w szafie i wymieniam. Naprawdę sprawdza się reguła, że IM MNIEJ TYM LEPIEJ.
Na pierwszym etapie czyli niemowlęcym warto trzymać książki w koszyku. Najlepszy będzie taki, który będzie miał twarde ścianki. Mój jest akurat ze sklepu Tiger i kosztował 10 zł. Stoi na piankowej macie i zaprasza do sięgnięcia po książkę.
Zwróćcie uwagę żeby nie miał zwężenia ku dołowi ani rączki, która utrudnia wyjęcie książki z koszyka. Myślę, że równie dobrze sprawdziłoby się pudełko po butach (ale nie testowałam). To drewniane pudełko by się sprawdziło.
Kiedy książek przybywa i nie mieścimy się w koszyku można je przełożyć do drewnianej skrzynki. To moje ostatnie odkrycie. Dzięki temu, że deski na dole są poziome to utrzymują książki przed zjeżdżaniem. Naprawdę sprawdza się to znakomicie.
Takie rozwiązania świetnie sprawdzają się do roku kiedy dzieci najczęściej siadają i “czytają”.
Półki z książkami dla dzieci to bardzo dobry pomysł na ich przechowywanie. Kiedy Lilka miała około roku zaadaptowałam taką łazienkową półeczkę z Ikei. O ile ustawienie pionowe książek sprawdza się dobrze, to układanie książek jedna na drugiej niestety już nie. Tak małe dziecko nie jest w stanie podnieść tej książki, która leży na dole i drugą ręką ją wyciągnąć.
Kiedy Lilka już dostała swój Pokój przedszkolaka to i miejsca zrobiło się więcej. Zdecydowałam się na ustawienie książek okładką do przodu. Jest to bardzo dobry pomysł z tego względu, że dziecku jest łatwo wziąć i odstawić książkę na miejsce.
Piękne okładki zachęcają wręcz do sięgnięcia po ulubioną książkę. Takie półki z książkami są też ciekawą dekoracją ściany.
Ostatnio dokupiłam też mały regalik i w sumie z niego jestem zadowolona najbardziej. Kwadratowa wnęka (mniejsza) bardzo dobrze trzyma książki. Nie rozjeżdżają się i równo stoją. Nie bardzo jednak widać okładki dlatego Lilka sięga po nie dość rzadko. To ja raczej zmieniam książki z półki nad łóżkiem.
Drewniana skrzynka na kółkach na klocki to NOBOBOBO
A Julkowi zamierzam kupić tę półkę. Wydaje się być idealna dla takich maluchów.
Jak ktoś ma dużo miejsca to ta półka jest również godna uwagi: tutaj
Albo polskie Bambooko
Jeżeli spodobał Ci się ten post kliknij “Lubię to” na profilu: https://www.facebook.com/nebuleblog/